sobota, 3 grudnia 2016

Trauma

Zimne światło jarzeniówki oświetlało zieloną warstwę olejnej farby na tej obowiązkowej w każdym szpitalu lamperii. Siedziałem na ławce z trzema plastikowymi siedziskami. Znacie to, prawda? Sytuację tępego oczekiwania na nie wiadomo co w szpitalu też, nie?

Znalazłem dziś dziecko w śmietniku.

Miałem ochotę na spacer. Chwilę po 23 wyszedłem z mieszkania, tak jak zazwyczaj - kładąc kaptur na głowę, wkładając słuchawki w uszy i chowając dłonie w kieszenie. Po kilku krokach uznałem, że kompletnie nie mam ochoty na słuchanie czegokolwiek poza nocnym oddechem miasta. Wałęsałem się po tej wysuniętej najdalej na północ części Chojen, już za dworcem. Karpia, Malczka, Odyńca. Dałem się ponieść nogom i pozwoliłem sobie na układanie w głowie fragmentów mojej drugiej książki.

Bo wiecie. Często słyszę: "Skąd ty bierzesz pomysły na te teksty? Jak ty to robisz, że siadasz i po dwóch godzinach masz gotowy wpis na blogu, albo kilka kolejnych stron do powieści?". Po prostu mielę to wszystko po cichu, w wolnych dla umysłu chwilach. Często pisanie jest tylko...

Chyba słyszałem kwilenie niemowlęcia?

Wzruszyłem ramionami. Wydawało mi się. Nieustannie nasłuchuję, podczas bezsennych nocy, czy Kuba się nie obudził i pewnie teraz gdzieś w głowie uroiło mi się echo tych jego pojękiwań.

O czym to ja? Że pisanie jest tylko aktem sprowadzenia wcześniej stworzonych...

Kuźwa, na pewno słyszę kwilenie niemowlęcia. Tylko skąd?

Rozejrzałem się niepewnie. Blisko mnie była tylko pergola ze śmietnikami i brzydka stacja trafo. Nie no, przecież tam nie będzie płakać żadne niemowlę. Może ktoś idzie tamtędy z jakimś bobasem? Albo siedzi w aucie i malec ma już kompletnie dość?

Spróbowałem zagłuszyć ten irytujący dźwięk. Założyłem słuchawki, ale nie odpaliłem muzyki. Pisanie jest dla mnie... Pisanie jest dla mnie... Pisanie jest dla mnie... Próbowałem wrócić do wcześniej urwanej myśli. Nie mogłem. Zdjąłem słuchawki i zacząłem nasłuchiwać.

Nieco przytłumione kwilenie brutalnie rozrywało beztroską ciszę tego wieczoru. I ewidentnie dobiegało z pergoli. Albo stacji trafo. Zrobiłem kilka niepewnych kroków w tamtym kierunku. Dźwięk stawał się wyraźniejszy im bliżej podchodziłem do śmietników. Może jakaś bezdomna śpi tam z bobasem? To byłby dopiero dramat...

Zawahałem się. Za wszelką cenę nie chciałem spoglądać w oczy prawdzie. Gdzieś w śmietniku musiało być jakieś płaczące dziecko. Serce dudniło mi jak oszalałe. Musiałem dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi. Pergola na całe szczęście była otwarta. Skrzypnąłem drucianymi drzwiami i bez zastanowienia zerknąłem do kubła po lewej stronie.

Nogi ugięły się pode mną, kiedy otworzyłem klapę. Zawinięte w becik niemowlę... a chyba nawet noworodek, wrzeszczał rozpaczliwie leżąc pośród sterty smrodliwych odpadków. Zakręciło mi się w głowie. Z trudem złapałem równowagę.

Przyznam szczerze, że nie do końca pamiętam, co działo się później. Wydaje mi się, że najpierw wyjąłem biedaka z kosza, a później, wmawiając sobie, że uspokoi się u mnie na rękach, zadzwoniłem po pogotowie. Później pamiętam tylko oślepiające, niebieskie światło lamp karetki pogotowia i chyba przynajmniej dwóch jednostek policji. Przyjechali do mnie w... ja wiem? Dwie? Trzy minuty?

W ten sposób znalazłem się w tej przeklętej poczekalni. Po drodze odpowiedziałem na tysiąc pytań, z których na większość odpowiadałem "nie wiem". Tylko słowo "przypadek" we wszystkich... przypadkach powtarzało się w moich zeznaniach. I tak mi nie wierzyli.

Miałem to gdzieś. Modliłem się tylko o to, aby to biedactwo przetrwało. Wiem nie od dziś, że człowiek, nawet tak malutki, ma hart ducha nie pozwalający zabić tak łatwo. Trzymaj się, mały! Dasz radę!

Oparłem głowę na dłoniach. Co musiał myśleć ten biedak, leżąc tam w tym ciemnym, śmierdzącym kuble? Przecież nie miał pojęcia co się wokół niego dzieje. Błagał tylko swoim krzykiem, jedyną formą ekspresji, jedyną, prócz oddechu, umiejętnością jaką zdążył nabyć na tym zimnym i suchym świecie, błagał o ciepło matczynego ciała i dostęp do jej życiodajnej piersi.

Cierpiał. Niewątpliwie cierpiał. Nie zdawał sobie w najmniejszym stopni ze swojej sytuacji, ale było to jednocześnie jego wybawieniem i klątwą. Nie miał pojęcia gdzie jest, co się dzieje i że jego dopiero rozpoczęte życie może zaraz się skończyć. Usnąłby błogo. Niewinnie, trochę nawet beztrosko, zupełnie jak w ramionach mamy, pod koniec wieczornego karmienia. Jednocześnie nie miał najmniejszej szansy na obronę. Został wystawiony na pewny zgon. Nie mógł... nie potrafił zrobić nic żeby to zmienić. Nic poza krzykiem.

Zza drzwi dobiegło mnie kwilenie. Ciarki przeszły mnie po plecach. Do końca życia będę kojarzył ten dźwięk z widokiem pustych oczu i ust otwartych w beznadziejnym okrzyku, wołającym dramatycznie o pomoc.

Jaki był tego sens? Pytałem siebie. Czym ten malec sobie na to zasłużył? Był przeszkodą dla rodziców? Byli zbyt biedni, żeby go utrzymać? A może przeciwnie? Jego samotna mama miała dostać za kilka dni awans. I berbeć był ostatnią przeszkodą na drabinie ku jej końcowemu sukcesowi?

Zaraz. Czym w ogóle jest cierpienie? Pierwsza odpowiedź jaka przychodzi do głowy to - bólem. Ale nie każde cierpienie boli. To fizyczne, związane z chorobą, kontuzją albo pobiciem owszem. Jednak o ile częściej zdarza się cierpieć z niematerialnych powodów? Ba! To to niematerialne cierpienie ma często dużo większe odbicie na naszych somatycznych odczuciach.

Cierpienie jest wyrazem skrajnego braku czegoś. Tak sądzę. Braku uczucia, braku realizacji jakiejś potrzeby. Albo braku zdrowia, jak wtedy kiedy łupie Cię ósemka. Zaraz... To nie jest brak zdrowia. Zaśmiałem się. Przypomniałem sobie moje maje i czerwce pełne siennych uniesień. I zdanie, że jeśli ktoś uważa, że wszystko w życiu ma sens to znaczy, że nigdy nie cierpiał na katar sienny.

To jaki sens ma cierpienie? Moje, prymitywne, kiedy wściekam się na katar? Tego bąbla ze śmietnika, który cierpiał nie mając pojęcia dlaczego? Dwudziestokilku-latka, który kilka tygodni po założeniu rodziny dowiaduje się, że ma raka?

Moja religia (przynajmniej ta z papieru, bo praktycznie to ja się nie umiem określić) zakłada, że cierpienie uświęca. Prowadzi ku lepszemu jutru. Coś w tym jest. Nie przypadkowo mistrzami sportu zostają jednostki wyłowione z biedy, albo spychane od małego na boczny tor. Warto było przeczytać "Kopalnie talentów", żeby sobie uświadomić, że cierpienie jest fundamentem każdego sukcesu. Ciężka praca, ponad siły jest jedynym gwarantem efektu w końcowym rozrachunku.

Tylko jak znaleźć sens w cierpieniu brzdąca wyrzuconego, dosłownie, na śmietnik? Przecież to się w żaden sposób nie układa! Poza tym... niech ktoś mi zagwarantuje, że to doświadczenie nie będzie miało na niego w przyszłości.

Każdy z nas ma jakąś traumę. Każdy spojrzał w oczy tej istocie, której poznawać nigdy nie chciał. Każdy ma swoje yin, które jest równie niezbędną, co nie chcianą częścią "ja". Mam kilka takich. Do dziś wzdrygam się na myśl o nich, chociaż od niektórych dzieli mnie przynajmniej dekada albo nawet dwie.

Słabiutki człowieczek próbuje uciekać od tego co go przeraża. Słabiutki człowieczek próbuje uciekać od wszystkiego. Od śmierci, od odpowiedzialności, od strachu, od ignorancji i od tysiąca innych pierdół. Odkłada na bok, na później, a kiedy go to wszystko dopada - cierpi.

Jak często sami skazujemy się na cierpienie? Swoimi tchórzliwymi, dyktowanymi dobrem innych albo pragnieniem tak zwanego świętego spokoju decyzjami ściągamy na siebie brzemię, którego dźwignąć nie potrafimy albo nie chcemy. Później miotamy się beznadziejnie. Wrzeszczymy jak ten dzieciak w śmietniku. Liczymy, że ktoś nas uratuje, ale... nie zawsze ma się szczęście. Zresztą czasem trzeba drzeć się na maksa, a nie tylko pojękiwać.

Ten malec wrzeszczał całą, drobną piersią - tylko dlatego go usłyszałem i to go uratowało.

Znów jakieś niemowlę kwiliło za drzwiami. Pragnąłem, żeby w końcu pojawiła się jakaś pielęgniarka, jakiś lekarz, ktokolwiek kto powiedziałby mi czy mały przeżyje. Nikt nie wychodził.

Cierpienie jest nie do uniknięcia. To jest niepodważalne. Nie ma wielkiego znaczenia w jaki sposób się objawia, sam fakt jego istnienia jest dostateczny. Skoro tak to nie ma co dopatrywać się w nim sensu. Coś co przydarza się zawsze i wszystkim i wszędzie wymyka się wszelkim miarom, które mógłby ogarnąć jeden człowiek.

Co jest w takim razie gorsze - zadać cierpienie czy je zignorować? To jest właściwe pytanie! Zadając cierpienie tylko wypełniasz pisaną każdemu misję. Pytanie co na to Twoja moralność, ale to tylko i wyłącznie Twoje zmartwienie. Gorzej kiedy ignorujesz cierpienie. Zezwalasz na nie. Pozwalasz aby rosło, chociaż jest już dawno zbędne.

Wymień sobie w głowie dowolnego totalitarnego władcę. Ja polecę po najmniejszej linii oporu - Hitler. W jakiś sposób doszedł do władzy. Legalnie, nielegalnie, eliminując przeciwników, nie eliminując ich, uprawiając demagogię lub nie robiąc tego - nieważne. Doszedł do władzy. Ktoś na to zezwolił. Zawsze zastanawiam się ile razy ktoś chciał mu się przeciwstawić, ale zignorował to pragnienie. Ile razy mógł zablokować jego działania, ale swoim milczeniem przyzwolił na nie.

Dziś można mówić, że Holocaust był największą tragedią w dziejach ludzkości. Można mówić, że Hitler był wcielonym złem, bo stał za sterami tego podłego planu (i kilku innych, równie obrzydliwych). Owszem, tak było. Jednak udało mu się to dzięki niememu przyzwoleniu wszystkich oponentów.

Czemu jesteśmy tak mało pyskaci? Czemu nie mówimy prawdy, tylko gramy, udajemy?

- FUCK! - krzyknąłem. Miałem dość tego destruktywnego natłoku myśli. Mój wybuch musiał chyba obudzić panią na sali, bo chwilę później wyszła do mnie pielęgniarka.
- Chłopiec będzie żył. Całe szczęście udało się go zacząć ratować w porę. - powiedziała. - Z tego co wiem nie jest pan w żaden sposób spokrewniony z dzieckiem, prawnie ani biologicznie? - spytała. Pokręciłem przecząco głową.
- Dobrze. Rozumiem. Dziecko w tej chwili nie posiada żadnej tożsamości. Z tego co ustalili lekarze nie ma więcej niż dwa tygodnie. Ciężko będzie ustalić kto był jego rodzicem i jak został nazwany po porodzie. Zresztą... - zawahała się. - Może lepiej aby otrzymał nowe "ja", od kogoś komu na nim zależy.

Spojrzałem się pytająco.

- Chce pan nadać mu imię? - spytała. Mnie po raz kolejny ugięły się nogi. Zastanawiałem się chwilę.
- Jan. - rzekłem. - Niech ma na imię Jan.

Pielęgniarka pokiwała głową i bez słowa schowała się w sali. Opadłem bezwładnie na krzesło. Kręciło mi się w głowie. Kołatała mi się tylko jedna myśl.

Znalazłem dziecko na śmietniku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz