niedziela, 13 listopada 2016

Tradycja

Przejechałem Sycylię z Matthew Fortem! To znaczy... Ekhm. On przejechał. Ja usadowiłem się wygodnie na kanapie zamiast na poduszce Vespy i wcieliłem się w skórę sympatycznego jegomościa z Wielkiej Brytanii. Siła literatury!

"Słodki jak miód, kwaśny jak cytryny." to druga część włoskiej przygody Anglika. O pierwszej pisałem w dawnych czasach (to był mój trzeci wpis na tym blogu!).

Wtedy sądziłem, że "Apetyt na Italię" był ciekawą lekturą, ale chyba nie potrafiłem jej docenić do końca. Z czasem zacząłem nabierać do tej książki coraz większej sympatii. Wreszcie, wiedząc, że nadszedł czas na lekturę sequela, myślałem sobie "łaaał, to druga część tej rewelacyjnej książki o Włoszech!". Jak wino...

Do czasu "Słodkiego..." zdążyłem dojrzeć. Wiecie - syn mi się urodził, wziąłem w końcu życie na swoje barki, sporo przeczytałem, sporo napisałem. Rozwinąłem się. Chyba właśnie tego potrzebowałem, żeby docenić książki takie jak ta.

Wbrew wszelkim pozorom nie zamierzam rozwijać się tu z recenzją. Między wierszami twórczości Forta jest ukryte coś co znacznie bardziej mnie porusza i o czym chciałbym Wam napisać. Jednak, żeby zachować pozory rzetelności (rzetelności - u mnie - rozumiecie?), trzeba by ze trzy słowa konkretów skrobnąć.

Toteż skrobię - polecam! Szczególnie za język, bo to w jaki sposób Pan Fort pisze o jedzeniu, przyprawia o zawrót głowy ("Błyszczące kopce moreli" - aaaach! Nie lubię moreli, a zjadłbym tonę po takiej zachęcie!). Do tego uwielbiany przeze mnie angielski humor, uroczy dystans do siebie, multum ciekawostek i wiele fascynujących wniosków. Rewelacja!

W założeniu głównym bohaterem książki jest kuchnia. I powierzchownie tak w istocie jest. Kto szuka przepisów - znajdzie przepisy. Kto szuka pasty - znajdzie pastę. Kto szuka słodkości - nawtyka wyobraźnię chrupiącymi cudeńkami.

Nie zmienia to jednak faktu, że kulinaria są jedynie przykrywką faktycznej misji autora. Misji, dodajmy, bardzo osobistej. Fort wraca na Sycylię po trzydziestu latach od poprzedniej wizyty. Wizyty, która zdaje się wywarła na nim ogromny wpływ. Sycylia Anglika zafascynowała, ale nie było mu dane zgłębić podstaw tej fascynacji. Poznawcza natura człowieka każde szukać odpowiedzi na najprostsze pytania - co? jak? dlaczego?

Dzięki temu ukrytemu pragnieniu, dzięki ciekawości autora daleko wykraczającej poza sferę gotowania, z kartek wylewa się bardzo "codzienny" obraz wyspy i jej mieszkańców. Fort bierze pod uwagę wszystkie czynniki - geograficzne, historyczne, społeczne i próbuje je dopasować do swojego pytania - czemu, Sycylio, zrobiłaś na mnie takie wrażenie?

Po co Wam to piszę?

Bo podczas lektury nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w wielu aspektach czytam o Sycylijczykach, a mógłbym o Polakach. Dumny, hm, naród, trochę na uboczu, a mimo to zawsze w centrum uwagi, podlegający licznym wpływom z zewnątrz, za jedną z najwyższych wartości wyznający własną odrębność. W kość dostali nieźle, tak jak my. A to co chwilę inna władza, a to znowu bieda, a to mafia, a to Etna pierdyknie. Dobrze, że my chociaż Etny nie mamy.

Jak tu żyć? Jak tu przetrwać?

Takie grupy etniczne czy narody mają w sobie pewną wspólną cechę. Irracjonalną potrzebę trwania przy swoim, niezależnie od okoliczności. Mają w poważaniu władzę, prawo i panujące wszędzie wokół stosunki i układziki. Są z natury nieufne. Jednocześnie wykazują niebywałą solidarność i umiejętność zjednoczenia się w obliczu realnego zagrożenia.

Spoiwem tych wszystkich, dość chaotycznych z natury i niestabilnych cech, jest tradycja. I to tradycja będąca raczej zestawem codziennych zachowań i rytuałów, aniżeli świątecznych obrządków (chociaż ich nie można wykluczyć). Tym co mnie urzekło w opisywanych przez Forta Sycylijczykach to ich prostota w podejściu do życia, jako całości. Czy starsza pani robiąca słodycze, czy młoda energiczna nauczycielka, czy zamożny przedsiębiorca - wszyscy wykazują tę samą niepokorną potrzebę stawiania określonych wymagań wobec codzienności.

Dla nich życie "ogranicza się" do realizowania od dawna ustalonych przyzwyczajeń. Wypiekanie chleba co tydzień. Nosząca wręcz znamiona rytuału rodzinna manufaktura ciastek. Sprzedaż grillowanych smakołyków z przenośnego grilla na ulicy. Zdają się być oderwani od czasu i przestrzeni, a przez to całkowicie niepodatni na ich wpływy.

Serducho mnie boli kiedy widzę podobny do naszego naród, ale w nas widzę zanik pewnych cech. Na siłę dajemy się wtłoczyć w zachodni, plastikowy model życia, kompletnie zapominając o naszych zwyczajach. Niestety Druga Wojna Światowa, a później PRL również się do tego przyczyniły, kompletnie miksując i homogenizując to nasze tradycyjne społeczeństwo.

Nie nawykliśmy do życia w miastach. Raczej ciągnie nas na wieś, do położonego tuż przy zagajniku dworu, gdzie leniwie spożywamy dary Natury. Bloki, wieżowce, galerie handlowe, szerokie arterie pełne samochodów. Sami przyznajcie - kojarzy Wam się to z obecną Polską, ale wydaje niezbyt polskie, jak mnie?

Ostatnio rządzi moda na PRL. Pijalki w starym, gazeciastym stylu, a w nich klasyczne, octowe zakąski czy ciuchy z tym specyficznym, pompatycznym i groteskowym wzornictwem. Kto nie chodzi, kto nie nosi? I czemu się dziwić. Dorastające dziś pokolenie, moje pokolenie, szuka swojej tożsamości. Tę dawną, przedwojenną już dawno wyskrobali nam z pamięci i postawili w jej miejscu Retkinię czy Ursynów. Wojenną? Rzeź na rzezi, jak nie Holocaust za rogiem, to Powstanie Warszawskie na własnym podwórku.

Zostaje przaśna, wybitnie wschodnia komuna. Zapach jej, pozostałych jeszcze wtedy, przyzwyczajeń pamiętam z początku lat 90, kiedy jako malec biegałem wokół stołu u babci. Marynowana papryka i grzybki. Ogórki kiszone. Zawinięta w ruloniki wędlina. Obowiązkowo wódka. Niemalże obowiązkowo papierosy. Smażone na smalcu pączki. Wielogodzinne wyrabianie ciasta - a to na makaron, a to na drożdżowy placek, a to na faworki. Podjadanie lukru własnej roboty. I światło jarzeniówki w kuchni. Zimne i sterylne. Wszystko to okraszone śmiejącymi się w głos, zachrypniętymi gośćmi, z całego miasta, całej rodziny i całej grupy przyjaciół.

A dziś? Mówię prababci Kubusia, żeby wpadała do nas kiedy tylko ma ochotę. Mówi mi, że czeka na zaproszenie. Pytam czy kiedyś, jak my byliśmy mali też czekała.

Milczy. Uśmiecha się nerwowo. "Kiedyś było inaczej".

Co jest z nami? Zakupy w niedzielę? Odwiedziny na zaproszenie, jak francuska arystokracja? Praca i kariera ponad biegające pod stołem, wrzeszczące dzieciaki? Kto dziś smaży pączki? Kto wsuwa domowej roboty tatara? Kto wsiądzie w niedzielę w "dwójkę" na Teofilowie i pojedzie na cały dzień na Dąbrowę - na wódeczkę i pogaduchy? Nawet z Wigilii zostały nędzne resztki, szybka obiadokolacja między pracą, a gwałtownym rozpakowaniem prezentów. Z kupnymi pierogami na stole.

Dumni Słowianie miłujący się w rozgrzewających trunkach, piersiastych, frywolnych dziewuchach, głośnych dyskusjach, kończących się bitką, mięsiwie z trzaskającego iskrami ogniska i gołej dupie pokazywanej rządzącym! Gdzieśta się podziali? Zostaliście tylko na teledyskach Donatana?

Gadać zawsze lubiliśmy. Prężyć się jak te koguciki. Wystawać niepotrzebnie przed szereg. Zawsze najłatwiejsi do podkopania i wykopania, bo zapatrzeni za daleko przed siebie i za daleko na zachód. Nigdy nie zniżający wzroku pod nogi i na ręce.

Ech, Polacy. Piękną tradycję i historię macie. Jest się o co zaczepić. Tylko tę niepokorność z czasów niewoli przenieście na grunt codzienności. I róbcie swoje. Nie na czas powstania. Na co dzień.

PS Czy podobnie jak ja sądzicie, że przegiąłem z ilością liczebników w drugim akapicie tego tekstu? ;)

1 komentarz:

  1. Pięknie ujęta nasza rzeczywistość. Aż mnie ogarnęła nostalgia i tęsknota. Tylko sama nie wiem czy za Sycylią czy za czasami kiedy wszystko było szczere, spontaniczne i nie wymuszane. Dziękuję za świetny tekst.

    OdpowiedzUsuń