Czyli Eating Up Italy.
Książkę Matthew Fort'a sprezentowała mi matula na Boże Narodzenie. Nie będę ukrywał, że podchodzę z dużym sceptycyzmem to tego typu wydawnictw. Zaszczepiłem sobie solidną dawkę rezerwy do wszystkich relatywnie nowych książek, chociaż nie potrafię znaleźć sensownego uzasadnienia dlaczego tak się stało. Może ze względu na to, że na okładce wszystkich napisane są farmazony typu "Sprawdź jaki przepis z książki przygotowała Zosia Cudny na blogu..."?
Całe szczęście, przez całą podróż przez Italię mój imiennik nie spotyka Zosi Cudny i nie reklamuje żadnych blogów ;).
Opowiada natomiast fascynującą historię przejechania włoskiego buta (tego kozackiego państwa, ha ha ha) na skuterze. Sam określa tę podróż na samym początku jako "romantyczną, wiążącą się z poczuciem wolności, przygody (...) i seksualnych możliwości". Pomysł na wyprawę, jak i jej opis co najmniej intrygujący zważywszy, że Matthew Fort to człowiek o aparycji takiej oto:
No dobrze, książka została napisana troszkę ponad 10 lat temu, więc oddajmy panu Fort'owi, że mógł wyglądać wtedy nieco mniej... dziaduniowato ;).
Nie zamierzam oczywiście zdradzać szczegółów przygód tego sympatycznego jegomościa, ani tym bardziej przepisów, które zamieszcza na koniec każdego rozdziału. Chciałbym natomiast podzielić się tym co mnie najbardziej w tym zjadaniu Italii najbardziej urzekło.
Sztuka gotowania jest, ze wszystkich gatunków zamieszkujących Ziemię, właściwa jedynie ludziom. Truizm. Jednak nie ma co się oszukiwać, że "nasze czasy" cechuje... odczłowieczenie ogólnie pojętej kuchni. Warzywka rosną sobie same, pod opieką troskliwych maszyn i precyzyjnych systemów, trafiają do ogromnych, monochromatycznych marketów, w których zakupy robią bezkształtne masy ludzi, skuszone odpowiednim marketingiem, korzystające z bezkresnych zasobów. Po przywiezieniu zakupionych produktów do domu, rozpoczyna się proces gotowania, w którym pomagają inteligentne, elektryczne kuchenki, a zamiast zeszytu z przepisami korzysta się z internetu, jako nieograniczonego źródła.
Idylla, ale jakby straszliwie nudna (jak każdy ideał swoją drogą ;)). Niech podniesie rękę ten, kto uważa, że te wszystkie udogodnienia nie są nam na rękę. Bliżej, wygodniej, łatwiej - może być lepiej?
Okej, a teraz niech podniesie rękę ten, kto nie miałby ochoty teraz na zakradnięcie się na pole, podwędzenie kilku ziemniaków i upieczenie ich w rozpalonym na dziko ognisku. Na pewno się ubrudzisz, nakombinujesz przy zbieraniu chrustu i rozpalaniu ognia, a ile będzie przy tym adrenaliny ("Jak cię zaraz pogonię ty darmozjadzie, kraść będziesz?! Swoje wyhoduj!" + widły i groźnie szczekające psy :))?
I o tym właśnie jest "Apetyt na Italię". O jedzeniu, tak, jako głównym wyznaczniku celu podróży. Jednak w gruncie rzeczy najwięcej jest w niej ludzi. Tych ludzi, którzy nie boją się ryzyka. Nie boją się konfrontacji z globalną rzeczywistością. Tych, którzy wiernie trzymają się wpojonych zasad i nie zamierzają chodzić na skróty, bo tak jest wygodniej.
Przepisy podane w książce są fascynujące. Pewnie nigdy nie przygotuję ragù ze ślimaków, ani nie zamarynuję węgorza. Jednak podziwiam ludzi, którzy nadal przyrządzają takie potrawy. I z wielką przyjemnością przeczytałem o ich historiach, poglądach i sposobach na radzenie sobie z drapieżną rzeczywistością. Bo za każdym daniem opisanym w książce krył się człowiek, jego praca, przyzwyczajenia, problemy.
Matthew Fort nie pokazał wielkich fabryk, które pozwalają nam się stołować "po włosku" każdego dnia. Pokazał ludzi, którzy przede wszystkim chcą stołować samych siebie, a jeśli ktoś zażyczy sobie skosztować ich dzieł - chętnie się nimi podzielą. Pokazał produkty, które nie zalegają na marketowych półkach. Pokazał gatunki roślin, które występują w jednym miejscu na świecie. Pokazał mięsa, które są produkowane w jednym miejscu na świecie, ze zwierząt, które żyją w specyficznym, niespecjalnie unormowanym klimacie.
Tutaj smak zmienia się wraz ze zmianą położenia geograficznego i pory roku. Mam ochotę napisać, że tutaj smak w ogóle się zmienia, ale nie pasuje mi to... Tutaj, przede wszystkim, w ogóle JEST smak. I właśnie dlatego, jest to (jak mówi okładka) najbardziej apetyczna książka sezonu. Ma swój charakter.
Polecam lekturę każdemu, bo uważam, że każdy lubi dobrze zjeść i popodróżować, chociaż w wyobraźni.
Polecam też rozejrzeć się dookoła. Dla mnie najtrudniejszym momentem tej, było nie było bardzo lekkiej, lektury okazał się moment, gdy zerknąłem na przepis na fasolę konkretnego gatunku z konkretnego regionu. I uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia jakiego typu fasola, czy cokolwiek innego rośnie w mojej okolicy. Czym się cechuje, jaki ma smak, kto ją uprawia i dlaczego. Nie wiem czy przez te 10 lat, które upłynęło od napisania książki świat, który został w niej opisany zwyczajnie nie przepadł. Jednak, jeśli chociaż część tych punktów oporu przed homogeniczną komercjalizacją pozostało na placu boju - sądzę, że warto się do nich przyłączyć.
PS Opisane powyżej refleksje traktuje tym bardziej poważnie, ponieważ spotkała mnie, dosłownie wczoraj, przykra historia. Przykra, bo rozczarowałem sam siebie. Długo szukałem porządnego sklepu z piwem, które uwielbiam. Zaglądałem tu i tam, ale nigdzie nie było tego "czegoś", co sprawiłoby, żebym to miejsce uznał za swoistą świątynie ukochanego trunku. Tymczasem jakieś 300 metrów od mojego mieszkania, znalazłem sklep, w którym poczułem się jak dziecko w fabryce czekolady, takiej jak z filmu z Johnny'm Depp'em. Nie odważyłem się tam wejść nigdy wcześniej, kierując się pozorami - tym, że sklep umiejscowiony jest w obskurnej kamienicy, więc pewnie typowa "żulerka". Więcej o tym miejscu na pewno napiszę tutaj, kiedy tylko poznam je i jego właścicieli lepiej niż teraz. W międzyczasie zajrzyjcie na róg Kilińskiego i Odyńca i zaopatrzcie się w butelkę kwiecistego IPA. Na zdrowie!
Bardzo ciekawie napisane. Super wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń