wtorek, 27 września 2016

Rzemiosło

- Uspokój się, to że jesteś w obcym mieście, nie oznacza wcale, że sobie nie poradzisz! - wołało do mnie sumienie, kiedy obudziłem się w jakiejś średniej wielkości, europejskiej metropolii. Powiedzmy, że gdzieś w Skandynawii. Wybierzcie sobie Wasze ulubione skandynawskie miasto i mnie tam połóżcie. Gdziekolwiek sobie życzycie - na ławce w parku, na chodniku, w szalecie, na barze knajpy dla tureckich emigrantów albo, jak człowieka, w łóżku blondwłosej Szwedki z dużą potrzebą rozmowy o nowym numerze National Geographic.

Przecieram oczy. Co jest... (wiecie co jest po "co jest", to nie będę pisał)? Gdzie ja jestem?

Teraz właśnie woła sumienie. Biorę kilka głębokich wdechów. Sprawdzam kieszenie. Portfel jest, telefon też. Sprawdzam zasięg - łapie. Co ma nie łapać. T-mobile łapie wszędzie, bo jest wszędzie. Myślę do kogo by tu zadzwonić. Przerzucam listę kontaktów, ale po chwili się rozmyślam.

Tuk-tuk-tuk i już włączyłem sobie lokalizację. Kilka sekund i już wiem, że jestem w ... (tak, tak! To jest tekst interaktywny, angażujący czytelnika! Sami se wpiszcie!). Okej. Ciekawe czy mam jakiś hajs ze sobą?

Mam kartę Visa!

To powinno wystarczyć. Dzięki aplikacji Google'a na moim Androidzie błyskawicznie znajduję najbliższy bankomat Euronetu. Wypłacam pieniądze z konta w BGŻ BNP Paribas i upycham gotówkę niedbale do portfela. Potrzebuję przede wszystkim odświeżyć umysł, żeby zaplanować co dalej. Dwa skrzyżowania dalej powinno być Costa Coffe.

Przy kubku kawy obmyślam plan na później. Złapię jakiś samolot SAS, Lufthansy czy innego KLM, byle dostać się do Warszawy, w najgorszym wypadku Berlina. Tylko muszę się przebrać bo te ciuchy, które mam na sobie nie są zbyt wygodne. Po godzince jestem już świeżutko wystrojony w t-shirt, bluzę i dresy z H&M.

Na lotnisko trzeba podjechać kilkadziesiąt kilometrów. Chyba wypożyczę na tę okazję auto. Bardzo przypasowało mi Volvo. Wezmę Volvo. Dam zarobić Szwedom. A Volvo to szwedzka firma, tak jak polski jest Wedel czy Biedronka. Prawda?

W głośnikach auta lecą Ellie Goulding i Coldplay. I fajnie. Lubię ich. Cieszę się, że nawet tu rozbrzmiewają znajome nuty. Parkuję na lotnisku. Bilet kupiłem już wtedy, kiedy piłem kawę, więc muszę tylko jakoś przetrwać 3 godzinki do startu samolotu. Głodnieję. Widzę na piętrze lotniska znajome kolory. Powiększony zestaw z McDonald's z obowiązkową Coca Colą napełnia mój brzuch akurat aż do powrotu do Polski...

Przecieram oczy. Co jest... (wiecie co jest po "co jest", to nie będę pisał)? Gdzie ja jestem?

Ach. Dobrze. Jestem w domu. Dominika wolno oddycha nadal śpiąc. Kuba już rozpoczął poranne śpiewy do sufitu. Obracam się na plecy i uśmiecham. Co za dziwaczny sen. Wylądowałem w jakimś obcym zakątku świata, a mimo to czułem się jakbym wyszedł na miasto w Łodzi. Nawet nie do końca pamiętam co to mogło być za miasto. Chyba gdzieś na Węgrzech. Albo w Austrii.

Jakie to uspokajające i cudowne, że świat nam się homogenizuje. Jak serek. Z Danone rzecz jasna, bo przecież nie z Jogo. Będąc nigdzie jesteśmy wszędzie. Będąc wszędzie jesteśmy nigdzie.

Mnie nie smakuje jałowe. Lubię sobie sowicie przyprawić. Ostatnio mam fazę na czarny pieprz, bo w Kredensie mają taką pizzę, z czarnym pieprzem. Poza tym Dominika kupiła młynki do pieprzu i soli morskiej i mogę się wyszaleć.

Tak, tak, jestem hipokrytą. Jem pizzę, globalny symbol wyżerki dla absolutnie każdego. Z pieprzem, tak obrzydliwie powszechną przyprawą, że aż wstyd z nim wyjeżdżać w takim wpisie.

Czemu więc o nich wspominam? Bo to konkretne zestawienie, w tej konkretnie knajpie ma charakter. Różni się od innych cudnymi detalami, które każą mi zamawiać to danie bez patrzenia w kartę, zawsze pierwszego dnia pobytu w Jastrzębiej i zawsze po sezonie (w tym roku sezon ordynarnie zrobił nas w ... i się przedłużył).

Mówi się, że konsumpcja to zło. Konsumpcja nie jest zła. Złe jest to co się konsumuje. Masowo przemieloną papkę, dla masowo przemielonych ludzi, pracujących w masowo przemielonych "Sp. z o.o". Bez smaku, charakteru i wyrazu. Ble.

Jak ja kocham to co inne. To co małe. To co wypracowane poharatanymi dłońmi, ze ślicznym sznytem niedoskonałości, nazywanym powszechnie "tym czymś". Jakże wolę gapić się na zdjęcie zrobione całkowicie spontanicznie podczas spaceru, niż wymuskane pejzaże wmuszane we mnie przez Windows 10.

Uwielbiam jak ludzie mają pełne ręce roboty. Swojej roboty. Jak realizują się w tym co sobie ukochali albo chociaż w tym co robią na mistrzowskim poziomie. I doskonalą się z dnia na dzień w tym pasjonującym pędzie ku niedoścignionemu ideałowi. Ideałowi który nie istnieje, ale i tak pociąga, jak fantasy.

Rozleźmy się po tym ogromnym świecie. Każdy niech znajdzie swoje miejsce i w nim osiądzie, bez nikogo wokół. W małych, pachnących smarem warsztatach. W studio pełnych przybrudzonych farbą pędzli. Za biurkami wiecznie zasypanymi żółknącymi z czasem pędzlami. Na ulicach, kryjących zagadki, tajemnice i ciekawostki wielkości znaczka pocztowego. Tam terminujmy. W znoju, czując zapach krwi i skwaśniałego potu doskonalmy się, aż będziemy mogli nazwać się mistrzami.

Wtedy spotkajmy się. Nie w halach produkcyjnych (jakkolwiek cudownych architektonicznie, panie Poznański), ani przypudrowanych kołchozach. Spotkajmy się na kawę w kawiarenkach z zapomnianych uliczek. Na obiad w restauracjach gdzie ten sam makaron smakuje codziennie nieco inaczej. Słuchając koncertów kapel, które mają równie dużo do powiedzenia na scenie jak do opowiedzenia przy barze. A w wolną niedzielę skoczmy na spływ kajakowy rzeką, którą wykorzystamy dziś tylko my, kaczki i łabędzie.

Jakże bardziej wolałbym chodzić z moją opowieścią od karczmy do oberży, zabawiając gawiedź za chleb, wino i łóżko na dzisiejszą noc, aniżeli promować ją na Facebooku i zliczać like'i... Ale cóż. Signum temporis. Nie odwrócę się do rzeczywistości plecami, bo już tego kiedyś próbowałem. Nawet ją odwróciłem, ale wszyscy wiemy, że z tyłu jest zawsze dupa. I wszyscy wiemy jakie ryzyko niesie ze sobą dupa.

Rzuciłem robotę. Zamierzam pisać, pisać i jeszcze raz pisać. Inspirację znajdować na ulicach, w lasach czy górach, podczas spacerów, przejażdżek, a pewnie i podróży. Uczyć się języków po to żeby w nich gadać, a nie żeby się tylko w nich doskonalić. Tworzyć swoje rzemiosło, zamiast dokładać cegiełkę do cudzego.

A jeżeli uważasz, że życie to gówno to mam do Ciebie dwie sprawy. Po pierwsze odwróć rzeczywistość w dobrą stronę. A po drugie, to nawet masz rację. Tylko nie zapomnij, że lepiej turlać własną kupkę gówna, niż cudzą


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz