niedziela, 26 lutego 2017

V Bieg Powstańca

Dziś miałem okazję drugi raz pobiec w Biegu Powstańca w Dobrej, nieopodal Strykowa. Impreza ma na celu upamiętnienie bitwy pod Dobrą (24.02.1863), z której zapamiętać należy fakt, że powstańcy styczniowi dostali solidnie po tyłku (a jak wiadomo polscy powstańcy trudnili się zazwyczaj obrywaniem po pośladkach). Kontekst historyczny mamy już ogarnięty ;), więc przejdźmy do istotniejszej kwestii - czy biegacze wygrali swoją dziesięciokilometrową batalię, czy też musieli wrócić do domu z pupami obitymi jak jabłka spadające na beton?


W zawodach brałem udział razem z tatą. Ostatnio dochodzę do szokujących wniosków, że (chociaż serducho krzyczy - zawróć z tej drogi!) warto się go słuchać i często ma rację. Zaczęło się od piątkowego popołudnia, kiedy to strwożony patrzyłem za okno i patrzyłem na potężny wiatr i gęsto sypiący śnieg. Miałem zrobić sobie krótki rozruch, bo miałem lekką infekcję i nie biegałem od niedzieli. Prognozy mówiły - luzik, po 18 się uspokoi, ale im nie wierzyłem. Napisałem tacie smsa, wyłuszczając moje wątpliwości.

Odpowiedział: będzie dobrze, tylko zimno.

Nawet zimno nie było!

Zaliczywszy przyzwoite czterdzieści minut zacząłem z optymizmem patrzeć w kierunku sobotniego startu. Logistyka była dogadana, ciuchy, jedzonko i picie naszykowane, pozostało... czekać. Dominika miała o 11 makijaż i do moich zadań należało zajmowanie się Młodym, który pospał prawie do 12, więc z niemałą satysfakcją wyciągnąłem nogi i zagłębiłem się w lekturze "Władcy Pierścieni". Gandalf opowiadał jak to z Sarumanem było, a ja czekałem cierpliwie, aż przyjedzie tata i ruszymy na północ.

Przyjechał punktualnie o 12.30. Miałem troszkę stresik, jak zawsze w takich przypadkach. Był to nerw typu "za późno wyjechaliśmy, na pewno nie zdążymy do biura, będziemy stać daleko i w ogóle to nas zapomnieli dodać do listy startowej". Przemknęliśmy przez Łódź niczym Gollum przez ściernisko i, o dziwo, udało nam się zaparkować tuż przy starto-mecie i biurze zawodów.

Wszystko grało aż byłem zdziwiony. Odebraliśmy pakiety, zawierające między innymi kulki musujące do kąpieli stóp ;), tata się przebrał (ja pojechałem w pełnym rynsztunku) i... się zaczęło.

- W kurtce biegniesz? - spytał tata.
- Taaaak. - odparłem z pewnością. - Za zimno na koszulkę.

Przypiąłem, więc numer do kurtki i poszliśmy się rozgrzać. Wyszło słońce.

- Wiesz co, poczekaj chwilę, przepnę numer na koszulkę i polecę bez kurtki. - rzekłem. Tata pokiwał z uznaniem głową.

Przebiegliśmy się kawałek. Słońce zaszło i trochę zawiało.

- Chyba jednak przepnę numer na kurtkę. - odparłem. Ojciec zaczął się już ostentacyjnie śmiać z mojego niezdecydowania.

Koniec końców zdecydowałem się posłuchać jego rady (wciąż namawiał mnie, żeby kurtki nie brać) i... znów miał rację. Ustawiliśmy się pośród trzystu innych biegaczy na starcie, wyszło słońce i zrobiło się naprawdę cieplutko. Dzień wydawał się w sam raz na dyszkę. Nie za ciepło, nie za zimno. Poprawiłem kluczyk od auta w mikro kieszonce, trzy, dwa, jeden i poszły konie po betonie.

Chyba ustawiłem się troszkę za bardzo z tyłu (miałem przed sobą gdzieś z 50 osób), bo przez pierwsze dwa, asfaltowe kilometry tylko łykałem kolejne plecy, które miały mniej ambitne plany na ten start ode mnie. To znaczy, nie to żeby mój plan był jakoś ambitny. Chciałem przebiec się rekreacyjnie, nie spinając na miejsce czy wynik. Kto wie co by było jakbym się nie spiął?

Asfalt nagle zmienił się w śliczną, polną drogę i wśród wesołego chlupotu i mniej wesołych przekleństw innych biegaczy pognaliśmy po lekko zmrożonym błotku. Miałem chyba szczęście, że wylądowałem tu w czołówce, bo tata, biegnący w drugiej setce, mówił, że później chlapa była straszna.

Dla mnie straszne było tylko podejście moich rywali, którzy niczym panienki-sarenki umykali zabawnie przed kałużami, jakby bali się pobrudzić rajstopki. Halo! Panowie! Co z Wami? Ja tam na grubo waliłem przed siebie środkiem, nie patrząc na to czy skarpeta sucha, a łydy czyste. Dzięki temu, kiedy po gwałtownym podbiegu i kawałku "z górki" wróciliśmy na asfalt załapałem się wreszcie do grupy biegnącej podobnym tempem co ja. Zależało mi, żeby na tej dość mocno pofałdowanej trasie, utrzymać równy rytm biegu, więc dałem się z czystym sumieniem wyprzedzić kilku osobom. Ja miałem zamiar zrobić swoje.

Kolejne kilka kilometrów to spokojne trzymanie tempa i podziwianie widoków. Nikt oprócz mnie tak się nie rozglądał, a szkoda, bo przyprószone śniegiem Wzniesienia Łódzkie prezentowały się po prostu ślicznie.

W ogóle rada dla wszystkich - rozglądajcie się kiedy biegacie, idziecie czy jedziecie gdzieś rowerem. To naprawdę sprawia, że ziemia pod nogami przesuwa się szybciej, a metry znikają jak byście stali na ruchomych schodach!

Kiedy wiedziałem, że już jest dobrze i mogę zacząć przykręcać tempo pojawił się On. Najwyższy Podbieg. Stroma górka, niezbyt długa, ale wymagająca. Tym bardziej, jeśli ktoś cisnął od początku. Ja, zapamiętawszy profil trasy z poprzedniego startu, wiedziałem, że zabawę można zacząć po pokonaniu wzniesienia. I znów łyknęło mnie kilku Leonidasów, dysząc ciężko.

Górkę pokonałem bez trudności i zaczął się fun. Zostały mi jakieś cztery kilometry do mety, ale trasa biegła już całkowicie po płaskim albo z górki. Jedynie przełajowe atrakcje mogły spowolnić moje ambicje, ale... nie ze mną takie numery. Tup, tup, chlup, chlup, top, top - coraz szybciej stawiałem kolejne kroki, mimo że grunt pod nogami nie pewny. Wreszcie tak się rozpędziłem, że moje nogi chyba zaczęły płynąć nad ziemią, bo jakimś cudem omijałem wszystkie możliwe pułapki.

Apetyt mi wzrósł, więc postanowiłem coś zjeść. Najlepiej nadawali się to tego ci wszyscy złośliwcy, co im się zachciało mnie wyprzedzać wcześniej. Mnie! Kiedy ja w takiej dyspozycji! Zacząłem więc łykać ich jednego za drugim. Zastanawiałem się jaki mam czas, bo pędziłem naprawdę mocno, ale zdecydowałem się nie brać zegarka, żeby nie próbować biec tempem "na siłę".

Ostatnie półtora kilometra to już czysta przyjemność. Wiatr we włosach szalał (akurat ostatnio nieco zarosłem, to nawet miał gdzie) kiedy gnałem do mety. Na koniec zrobiłem jeszcze sprytny manewr, ryzykując bieg po nieodśnieżonym kawałku... chyba parkingu, obok kościoła i dzięki temu wyprzedziłem dwie ostatnie osoby. Wpadłem na asfalt, nogi mocno odbijały się od twardego podłoża, ale zabrakło mi już trasy, żeby poprawić swoją lokatę. A szkoda, bo gość przede mną miał gorszy czas netto, ale nie od niego zależy klasyfikacja końcowa...

Ostatecznie, jak się później okazało, byłem osiemnasty! Wiedziałem, że leciałem w czubie, wśród pięćdziesięciu, może trzydziestu najlepszych, ale że aż tak dobrze mi poszło to się nie spodziewałem! Może jakbym wiedział, że jestem tak wysoko, to przycisnąłbym jeszcze bardziej? Różnice między moją lokatą, a trzynastym miejscem to tylko dwadzieścia sekund.

Ale cóż... mniejsza z tym! Zaliczyłem bardzo udany start i to się liczy. Pobiegłem po swojemu, nie dałem się ponieść głupiej rywalizacji, a przede wszystkim - potwierdziłem dobrą formę na tej trudnej trasie! Fajne przetarcie, po całym sezonie biegania bez celu (ostatnie zawody to wrześniowy półmaraton w Augustowie, a wcześniej, o zgrozo, Maraton Beskidu Niskiego w maju!).

Tata też się pokazał z ładnej strony, zajął 193. miejsce i poprawił swój wynik o cztery minuty. Zważywszy na to, że pod koniec stycznia miał doła i kryzys z bieganiem, to trzeba przyznać, że u niego również coraz lepiej z formą im bliżej maratonu!

Zabraliśmy medale, przetarliśmy galoty z błotka, popiliśmy i ruszyliśmy do domu, oglądać zmagania chłopaków na skoczni w Lahti!

My zadowoleni z siebie. A z imprezy? Też. Fajny, nieduży event. Wpisowe niedrogie, kolejek w biurze zawodów nie było, trasa oznaczona jak trzeba - czego chcieć więcej? W pakiecie krem do stóp i te śmieszne kulki od sponsora, do tego batonik i popitka oraz zupa, której jak zwykle nie zjedliśmy ;). Można by się przyczepić, że trasa się nie zmieniła od 2013, ale mnie to akurat nie przeszkadza, bo na tyle rzadko bywam w tamtych stronach, że i tak jest to dla mnie atrakcja.

Na plus!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz