sobota, 11 lutego 2017

Kłoda

Z ulgą odgrodził się od bolesnego mrozu trzaśnięciem drzwi klatki schodowej. To była jedna z tych zim, kiedy chłód doskwierał tak bardzo, że wydawał się być nie zjawiskiem pogodowym, a chorobą, trawiącą ciało i umysł. Całe szczęście nie musiał oglądać więcej tej kryształowej, rozjarzonej nieprzyjemnym światłem księżyca nocy.

Wszedł do mieszkania, rzucił niedbale kurtkę na wózek i odsunął krzesło. Zgrzytnęło obrzydliwie po podłodze. Duży pokój był pusty, a drzwi od małego - zamknięte. Spali. Odetchnął z ulgą. Nie miał ochoty oglądać gęby nikogo.

To był cholernie ciężki dzień. Chociaż nie. W zasadzie to diabelnie trudny tydzień. Przejechał zimną dłonią po głowie. To było obrzydliwie przejebane życie. Takie jak z historii o jakimś holenderskim malarzu, które całe życie harował jak wół, wyprzedzał innych o dwie epoki, a koniec końców zdechł w biedzie. Sukces po śmierci? Marne pocieszenie.


Poszedł do lodówki i sięgnął po butelkę wódki. Nie bawił się w kieliszki, wziął od razu szklankę. Postawił alkohol na stole, obok szkło. Chwilę patrzył na przezroczysty płyn. Był jak pogoda na dworze - powierzchownie wydawał się niegroźny. W środku rozpuszczona była patologiczna choroba i bolesna śmierć.

Odkręcił zakrętkę i wlał do szklanki... grubo ponad stówkę. Niech się napowietrza. Wrócił do przedpokoju i sięgnął do kieszeni bluzy. Wyjął z niej paczkę mocnych papierosów. Zerknął na stół. Zostawiła jakiś talerzyk. Cymes. Będzie na spiołę. Odpalił i z podobną rozkoszą cieszył się smakiem palącego się tytoniu, co dymem, który unosił się z peta i jego ust. Atmosfera w pokoju przyjemnie zgęstniała.

Wypił wódkę jednym haustem i od razu nalał znów. Oczywiście z papierosem w ustach. Alkohol eksplodował w przełyku. Palił jak sukinsyn. Przydałby się taki powiew jak stoisz na przystanku i czekasz na autobus, który nie przyjedzie.

Obrazy z całego tygodnia przewijały mu się przed oczami. Brudne, negatywne, beznadziejne. Sceny kłótni, awantur, stresu, żar kolejnych wypalanych papierosów i ból głowy ze zgagą na śniadanie. Tylko dziesiątego chwila satysfakcji. Szkoda, że był dwudziesty piąty.

Wypił jeszcze raz. Już nie weszło tak dobrze. Miał wrażenie, że skóra mi się starzeje, że ma więcej zmarszczek i wygląda jak odbicie jego wewnętrznego zgorzknienia. To jeszcze on patrzył w otchłań czy to otchłań we niego?

Sięgnął po szklankę i butelkę. Nalał sobie. We flaszce zostało niewiele. Był już nieźle zamroczony. Wypalił papierosa i uznał, że trzeba zakończyć tę farsę. Wyciągnął dłoń w kierunku szkła i...

...trącił je tak, że spadło ze stołu. Szklanka rozbiła się boleśnie rozrywając ciszę, tak jakby jakiś grubas połknął granat.

"KUUUUURWA!" krzyknął. Nie minęła sekunda, a w sąsiednim pokoju rozległ się płacz dziecka. Wybiegła z pokoju zostawiając małego samego.

- Co tu się dzieje? Co ty robisz? Jesteś normalny? - wypluwała słowa jak z karabinu. W takich chwilach zawsze wiedzą co powiedzieć.
- Gówno, nie twój interes. - odparł. W powietrzu unosił się obrzydliwy zapach wódki.
- Mój interes. Obudziłeś nas. Znowu pijesz i palisz w mieszkaniu. Miałeś tego nie robić.
- Miałem. - odparł. Miał też nigdy jej nie uderzyć. Tak sobie przynajmniej obiecywał. Cóż, ręka sama złożyła się do ciosu. Trafił idealnie, szczęka aż chrupnęła. Zachwiała się, ale całki szybko odzyskała równowagę. Wpadła w furię. Zaczęła go okładać, ale jej ciosy nie robiły mu żadnej krzywdy.

W przeciwieństwie do szkła z podłogi, które raniło jej stopy. Kiedy uspokoiła się i przypomniała sobie o dziecku panele były całe we krwi. Ciekawe kto to posprząta? Na pewno nie on. Leżał na łóżku i pozwolił myślom odpłynąć.

To był koniec. Mógł o tym pomyśleć zanim jego pięść dotknęła jej cudnego policzka. Chociaż... W zasadzie było mu wszystko jedno. I tak jutro miała się dowiedzieć, że ostatnio nie chodziło o to, że musi zostać chwilę dłużej w pracy. Wracał od koleżanki, którą bzykał średnio trzy razy w tygodniu, z czego przynajmniej raz na zapleczu.

Uśmiechnął się, ale był całkiem obojętny. Oczy zamknęły mu się same. W końcu zasnął jak kłoda.

***

Z ulgą odgrodziłem się od bolesnego mrozu trzaśnięciem drzwi klatki schodowej. To była jedna z tych zim, kiedy chłód doskwierał tak bardzo, że wydawał się być nie zjawiskiem pogodowym, a chorobą, trawiącą ciało i umysł. Całe szczęście nie musiałem oglądać więcej tej kryształowej, rozjarzonej nieprzyjemnym światłem księżyca nocy.

Wszedłem cicho do mieszkania. Tak jak myślałem - drzwi od małego pokoju były zamknięte. Spali. Delikatnie rozsunąłem ekspresy kurtki i bluzy. Subtelnie odsunąłem krzesło od stołu. Przyjrzałem się i aż pokręciłem głową ze zdziwienia. Na stole leżała paczka papierosów, zapalniczka i popielniczka.

Wzruszyłem ramionami. Wszedłem do kuchni i wyjąłem szklankę. Potrzebowałem się czegoś napić. Zawsze w pełnię cholernie chce mi się pić. Otworzyłem lodówkę. Flaszka żołądkowej puściła mi oko. Sięgnąłem po butelkę. Zerknąłem na etykietę, jakby zawarta była na niej recepta na dobre życie. Nie było jej, ani na etykiecie ani w środku. Wiem, bo odkręciłem korek i powąchałem płyn, który leniwie zalegał w środku.

Zakręciłem to paskudztwo i odstawiłem na półkę. Wlałem sobie mineralnej. Wróciłem do stołu. Wziąłem do ręki papierosy, wyjąłem jednego. Włożyłem do ust. Sięgnąłem po spiołkę i zapalarę. Odpaliłem płomień w zapalniczce. Przybliżyłem w stronę ust, ale kiedy już prawie dotknął papierosa - zgasiłem. Pet wrócił do paczki, a cały zestaw na swoje miejsce.

W małym pokoju zakwiliło dziecko. Prawdę powiedziawszy, miałem tak ciężki tydzień, że nie chciałem oglądać twarzy nikogo. Mimo to uśmiech rozlał się po mojej twarzy, kiedy otworzyły się drzwi pokoju. Kiedy zobaczyłem tę szaloną, śliczną dwójkę odpuściło całe napięcie. Maleństwo pełzło w moim kierunku, wydając niezrozumiałe, ale szczere oznaki radości. Wziąłem na ręce i przytuliłem. Jej usta musnęły moich i przez chwilę coś jakby płonęło.


Zjedliśmy wspólny posiłek, a później ganialiśmy się po mieszkaniu i bawiliśmy w chowanego. W końcu małego dopadło zmęczenie. Zanieśliśmy go do wanny, gdzie woda wyzwoliła w nim świeże pokłady energii. Staliśmy obok siebie patrząc jak próbuje wstać, opierając się o brzeg brodzika.

Tak łatwo jest się potknąć i przewrócić. Tak łatwo upaść tak nisko, że niemożliwym jest już podnieść się na nowo. Tak łatwo poślizgnąć się na śliskiej od brudu kłodzie, nad niebezpiecznym i rwącym potokiem. Jeszcze łatwiej rzucić komuś prosto pod nogi taką kłodę. A najłatwiej - rzucić taką kłodę samemu sobie.

Trzeba mieć naprawdę mocny kręgosłup, żeby przeżyć wszystkie te upadki. Trzeba mieć mocne podstawy, żeby stać twardo i stawiać czoła wszystkim przeszkodom.

Dziecko śmiało się głośno. Cieśla musi mieć silne plecy, żeby rzuconą pod nogi kłodę podnieść, zanieść do warsztatu, obrobić i wykorzystać jako deskę. Pod budowę domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz