piątek, 24 stycznia 2020

Dwudziesty czwarty stycznia

Data, na którą powołuję się w tytule, jest dla mnie bardzo znacząca. Abstrahując od faktu, że mam fioła na punkcie zapamiętywania różnych momentów z przeszłości i przypisywania im konkretnego miejsca w historycznym kalendarzu - są takie dni, które po prostu wyryły się w mojej tożsamości jak tatuaż na skórze. To data urodzin kobiety, którą I used to love nieco ponad dekadę temu. W nocy z 24 na 25 stycznia, równo dekadę temu, na skutek traumatycznego ataku paniki, zaczęły się moje zmagania z depresją i różnego rodzaju napadami lękowymi.

Dziś odrobinę przeraża mnie myśl, że potrzebowałem przeżyć 10 lat, próbując poradzić sobie na własną rękę z przytłaczającymi i odbierającymi jakąkolwiek przyjemność z życia stanami umysłu.

Rok temu, przy okazji 24.01, popełniłem tekst pod tytułem "Popiół", luźno odnoszący się do wydarzeń z odległej, licealnej przeszłości i mojej relacji z N. Kto by pomyślał, że stanie się miniaturowym proroctwem wydarzeń kolejnych miesięcy, zupełnie tak jakby teraźniejszość nie odrobiła pracy domowej z historii i podsunęła mi po raz kolejny bardzo podobne wyzwanie?

Cóż, właściwie to ja byłem całkiem przekonany, że dokładnie tak się stanie.

W ubiegłym roku, na początku stycznia, zdecydowałem się na wytatuowanie sobie na łydce wizerunku Włóczykija - odwróconego plecami do obserwatora, zmierzającego niespiesznie gdzieś pomiędzy drzewa. Bardzo długo dryfowałem przez życie, niekiedy przybijając do lądu, po to jedynie, by odejść. Jak często odchodziłem z przymusu? Prawie zawsze. I zawsze owładnięty poczuciem absolutnego braku zrozumienia, zawsze pełen rozgoryczenia, rozczarowania i złości, która rzutowała na moją codzienność - wyrastając w postaci napadów frustracji i gniewu.

Przemierzając przedziwny wszechświat, pełen pytań i wątpliwości, wypełniałem długie godziny mozolnej podróży rozważaniami - kim jestem, dlaczego jestem, czy jestem czegokolwiek wart i czy to ja nie zasługuję na ten świat lub czy to ten świat nie zasługuje na mnie. Trudno mówić o budowaniu jakiegokolwiek trwałego fundamentu moralnego, gdy wątpi się w zasadność swojego istnienia. Jakby architekt projektował dom, nie wierząc, że ta konstrukcja ma w ogóle prawo utrzymać się, bez zawalenia.

Walący się dom to, swoją drogą, ciekawa sposobność do przejścia o kolejną myśl dalej - to właśnie ten obraz, który przyśnił mi się tamtej feralnej nocy i rozpoczął serię katastrof mojego zdrowia psychicznego.

Lęk to największą iluzja życia. Nie ma w tym świecie niczego bardziej nieistniejącego, niczego bardziej złudnego. To projekcja nieistniejącego wydarzenia, które mimo to wywołuje silną reakcję emocjonalną - tak silną, że niekiedy wręcz obezwładniającą. Lęk wypełza niepostrzeżenie, w cichych i zupełnie nie wskazujących na jakiekolwiek zagrożenie sytuacjach. Podczas nudnego spotkania w pracy. Podczas wieczornej lektury książki. Podczas oglądania książki z dzieckiem. W nocy, tuż przed zaśnięciem lub tuż po przebudzeniu.

Odeprzeć go, to znaczy zaakceptować go. Pozwolić mu działać. Dać mu się wyszumieć. I pomyśleć sobie - skoro z tak silną obawą można sobie w racjonalny i rozsądny sposób poradzić, to czego się obawiać? Gdzie przebiega granica życia? Granica ludzkich możliwości? Nieskończenie daleko. A gdy patrzy się w nieskończoność - ugwieżdżone niebo albo na morze, z perspektywy wysokiego klifu - nie ma miejsca na małostkowość, na próżność, na złośliwość.

Tak jak mam wspaniałą pamięć do dat i do kojarzenia wydarzeń z punktami na osi czasu, tak kompletnie nie potrafię zapamiętywać imion. Są na tym świecie osoby, które znam po kilka lat, ale boję się zwracać do nich po imieniu, bo nie jestem pewien, czy istotnie nazywają się tak jak mi się zdaje.

Mimo to jest kilka takich, które zapamiętałem aż nazbyt dobrze. Może ułatwiły mi to skojarzenia, w dużej mierze związane z pejoratywnymi określeniami, wypisanymi dwa akapity temu. Kamil do dziś nie odpowiedział mi na wiadomość wysłaną trochę ponad rok temu. Daria podobnie, mijaliśmy się ostatnio na przejściu dla pieszych, ale nie zwróciła na mnie uwagi. Klaudia pisze wiadomości jakby była przyjaciółką, ale nie potrafi znaleźć chwili na kawę, też od jakiegoś roku. Karol jest synonimem pustego tchórzostwa i posłańcem niosącym puste słowa. Aleksandra to alegoria egoizmu, manipulacji, nieszczerości i - znów - tchórzostwa. U Piotra kompletnie nie wiem co się dzieje, ale pewnie wiele się nie zmieniło - czeka, aż film pod tytułem życie przeleci do ostatniej klatki.

Dziś błogosławię swoje decyzje. Dziś czuję siłę. Nie potrafię czuć obojętności, a jednak pewne konteksty stają się dla mnie coraz bardziej szare. Nie mam miejsca w duszy na trzymanie wciąż i wciąż sznurków, które druga strona już dawno porzuciła - ze strachu robiąc to po cichu i nocą. Te sznurki były jak więzy, które pętały mi nogi, ściskały serce i blokowały umysł.

Jestem jak diament. Album Commona "Be" kończy się... czymś w rodzaju przemowy, czytanej przez ojca artysty. Mówi tam takie słowa:

Be boundless energy (...)
Be a brilliant soul, sparkling in the galaxy while walking on earth (...)
Be eternal

Ten świat nie należy do mnie. Mam wszelkie powody do tego, by go nienawidzić. Na marginesie - o jednej z osób myślałem ostatnio, że jej nienawidzę... i poczułem wyrzut sumienia, że tak pomyślałem. I byłem zły na siebie, bo właściwie to naprawdę jej nienawidzę. Ciężko sobie na to zapracowała. Podobnie jak ogromne rzesze ludzi pracują na to bym zwątpił w ludzkość.

Nie potrafię.

Kocham piękno. Kocham być otwarty. Kocham słuchać, nawet gdy niekiedy uszy mi krwawią od nadmiaru małostkowości i bylejakości. Kocham doświadczać i - coraz lepiej mi to wychodzi - dzielić się tym doświadczeniem z innymi. Jestem tak wyjątkowy. Czuję się tak wyjątkowo. Jakbym stał stopień wyżej. I myślę, że istotnie stoję. Myślę, że moja energia może parzyć. Że w jej ogniu spala się każdy objaw fałszu, każda oznaka zazdrości, każdy okruch nienawiści i wali się każdy mur. Zaglądam prosto do wnętrza. Patrzę prosto i wyłącznie - w serce. Nie widzę niuansów, nie widzę masek, nie słyszę półsłówek.

Jestem księżycem w pełni i nowiu jednocześnie. Jestem yin i yang. Każdym z bliźniąt.

Jestem człowiekiem. I nie muszę się zastanawiać, czy to życie, to istotnie historia o mnie. Bo życie - to ja.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz