Było w tym mieście kilka takich miejsc, pewnie nadal kilka takich jest, w których powietrze było tak cholernie suche, że miało się wrażenie, że oddycha się kurzem, a zamiast dymu, z papierosów unosi się, wbrew grawitacji, popiół. Siedziałem sam przy dużym stole w takiej właśnie knajpie obracając w dłoni mocne marlboro. Jak Boga kocham, nie potrafię sobie przypomnieć, co spowodowało, że kupiłem mocne papierosy, ale faktem było, że kartonik leżący na stole miał czerwone akcenty. Całkiem nieźle współgrało to z etykietą na szklanej butelce coli, którą sączyłem, kompletnie nie mając na nią ochoty. W ogóle nie zamierzałem sięgać tego wieczoru po alkohol. Wystarczały mi nikotyna i kofeina. I substancje smoliste.
Weszłaś na salę dokładnie w momencie, kiedy płomień z zapałki liznął końcówkę papierosa. Zatrzymałaś się na moment, ale zrobiłaś to z taką gracją, że w najmniejszym stopniu nie zachwiało to Twoim pewnym, choć zawsze nieco beztroskim krokiem. Przysiadłaś się bez ceregieli i bez przywitania oznajmiłaś:
- Myślałam, że już nie palisz. - Na te słowa zaciągnąłem się mocno. Być może byłaś wtedy oburzona, ale kompletnie nie dałaś tego po sobie poznać. Przyglądałem Ci się dłuższą chwilę. Miałaś, jak zawsze, miękką i gładką skórę, w jakiś sposób fascynująco plastyczną. Wydawało się jakby była z wosku, ale dotyk... tak rzadki dotyk, jakim mnie obdarowałaś, przypominał, że to wciąż wspaniałość kobiecego ciała. Zgasiłem papierosa, upewniając się kilkukrotnie, że już się nie żarzy.
- Bo nie palę - odparłem. - Coli? - zapytałem. Pokiwałaś przecząco głową. Zaczęliśmy rozmawiać o byle czym, jak to zwykle robi się w takich sytuacjach. Byłem dość zobojętniały na to co się dzieje, raczej trzymałem Cię na dystans. Mimo wszystko nakręcałem się za każdym razem, kiedy roześmiałaś się głośniej. Niech Cię szlag, śmiałaś się dokładnie tak samo jak wtedy! Nawet z tych samych rzeczy.
- Och, psiakrew! - zawołałem w końcu. - Nic a nic się nie zmieniliśmy! Tyle się zmieniło wokół nas, tyle się zmieniło w nas, a w jakiś sposób jesteśmy dokładnie tacy sami. - Uśmiechnęłaś się uroczo, już bez tego uczucia zakłopotania, jakim zawsze doprawiałaś swój uśmiech w czasach, o których wspominałem.
- Jak się z tym czujesz? - zapytałaś. Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek przejmowała się tym jak się czuję. Raczej wolałaś zastanawiać się nad tym co zrobić, żeby żadne z nas nie czuło nic. To pytanie było bardzo miłą odmianą. Było signum temporis ad. 2019.
- Nienajlepiej - odparłem. - Przypomina mi się tak wiele. Cola staje jakby nieco bardziej gorzka. Jakby ktoś pomylił ją ze schweppes'em i dosypał do niej chininy.
- A co pamiętasz dobrego?
Oparłem głowę na dłoni. Obserwowałem jak przyglądasz się dwóm splecionym drzewom na moim lewym przedramieniu. Ten tatuaż zdobił mnie od całkiem niedawna. Myślę, że zastanawiałaś się wtedy dlaczego jedna z koron jest czerwona, a druga - fioletowa.
- Pamiętam moment... wchodziliśmy gdzieś wysoko po schodach. Wziąłem Cię pod rękę, mimo, że nosiłaś nie moje nazwisko, a pod sercem nosiłaś nie moje dziecko. Zrozumiałem wtedy, że to wszystko było cholernie silne, że my byliśmy cholernie silni. Jakaś cząstka nas przetrwała to wszystko. Bez żalu i bez pretensji. Przetrwała czysta i niezmącona.
Wydawałaś się zadowolona, że przywołałem to wspomnienie. Jakbyś sama pomyślała właśnie o tym. Wyciągnąłem papierosa z opakowania. Obiecywałem sobie przy poprzednim, że więcej nie zapalę, a już na pewno nie tego wieczoru. Szlag niech mnie trafi, wiele rzeczy sobie w życiu obiecałem.
- Nie dostałeś zbyt wiele ode mnie... - przełamałaś ciszę, zdaniem pełnym tęsknoty. Popiół opadł cicho do szklanego naczynia.
- Nie dostałem. Przypomina mi się Chet... "you let me under your dress but you won't show me your heart". Z Tobą było dokładnie na odwrót. Miałem Twoje serce jak na dłoni, Chryste, jakie ono było rozpalone! I tak niewiele z tego żaru mnie ogrzało tak naprawdę. Jedno muśnięcie ust. Niech Cię przeklnę, jedno jedyne muśnięcie ust!
Złapałaś mnie za dłoń, jakby chcąc mnie uspokoić. Dobrze wiedziałaś, że się nie denerwuję. Wiedziałaś aż zbyt dobrze, że zdenerwować mnie, tak naprawdę, nie jest łatwo. I że nie potrafię wściekać się na ludzi, których kocham.
- Wiedziałeś jak to wszystko się skończy? - spytałaś. Pokręciłem głową.
- Nie miałem pojęcia. Nie zastanawiałem się nad tym. Ale kiedy przyszedł czas, żeby to wszystko pochować, nie zawahałem się nawet przez moment. Kiedy szło o myślenie, nie wiedziałem co mam myśleć, ale... kiedy przyszło do działania dokładnie wiedziałem co robić.
Zauważyłem jak zerkasz w kierunku mojej łydki. Wiedziałaś, och jak dobrze wiedziałaś, że Włóczykij nie pojawił się tam przez przypadek. I nie przez przypadek widać go z tej perspektywy, w jakiej jest przedstawiony. Jak nikt wiedziałaś, że tylko powierzchownie jestem dobrym człowiekiem. Tylko do pewnej granicy. Nikt jak Ty nie przekonał się, że kiedy nadchodzi czas by odejść, wędrowiec ma już spakowany plecak i odchodzi o świcie, bez pożegnania. I ogląda się dopiero gdy ma pewność, że nogi zaprowadziły go na drugą półkulę. W miejsce, gdzie daty mają wciąż to samo znaczenie, ale krzyczy się imię innego Boga.
Odchodzi, ale na Twoje przekleństwo, nie w zapomnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz