wtorek, 18 czerwca 2019

Dwadzieścia dziewięć

29 lat temu krzyknąłem po raz pierwszy, biorąc zarazem pierwszy wdech. Była godzina 21.05, czyli późny, ale wciąż jasny, czerwcowy wieczór. Trzy dni przed letnim przesileniem, raptem dwie minuty po zachodzie słońca. Może dlatego dni wydają mi się zawsze zbyt krótkie?


Dostałem na pierwsze "Dar od Boga", na drugie "należący do Marsa". Boży wojownik? Bóg wojny? Stąd moja waleczność? Stąd moje opętańcze przywiązanie do "sprawy", czegoś, czego nie potrafię odpuścić, dopóki nie zwyciężę lub nie poczuję, że umieram pokonany?

Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą? Chciałbym. Tego dnia Napoleon przegrał pod Waterloo. Premierę miał film "Ajlawiu". Urodzili się Lech i Jarosław. Serio.

Niewiele historii potoczyło się tak jakbym sobie tego życzył. To moja kwestia, czy okoliczności? Wiatr jakby zawsze wiał w odwrotnym kierunku. Od bardzo długiego czasu muszę działać nie "bo", ale "pomimo". Kosztuje mnie to cholernie dużo wysiłku. Hartuje, owszem, ale chyba mogę zaśpiewać za Hozier - "I need to be youthfully felt, 'cause God I never felt young".

Nazbyt szybki i porywczy umysł nauczył się cierpliwości. Wytrwałości. Sporo wyrozumiałości. Tylko czy to moje żywioły? Czy nie powinienem pędzić bez opamiętania, tak jak lubię najbardziej?

Dziś wchodzę do mórz jakimi są wszystkie dni i... cierpię. Otwarte, nie chcące goić się rany, bolą, wypalane słoną wodą. Mam ochotę uciekać od niej, ale wiem, że któregoś dnia zamiast bólu poczuję tylko lekkie swędzenie. Uciekam od dłoni, które próbują położyć chociaż odrobinę leku, bojąc się kolejnych zadrapań. Niech to szlag, nawet przypadkowych!

Żadne z Was, po których spodziewałem się najwięcej, od których potrzebowałem najwięcej i - paradoksalnie - którym dawałem najwięcej, nie jest dziś przy mnie. Co więcej - rany, które noszę są od Waszych uderzeń. To był jedyny wysiłek na jaki Was stać. Jedyne co naprawdę chciało się Wam, tchórze. Wyciąć co najlepsze i uciec z tym w świat swoich kłamstw i iluzji. Mam nadzieje, że czasem budzicie się o godzinie demonów i wymiotujecie na myśl o tych zbrodniach, królowie i królowe nocy.

Patrzę na te kilka gwiazd, które zawsze wydawały mi się świecić w drugim szeregu. Nigdy nie dawały się poznać w pierwszej chwili. I zawsze dawały tylko "trochę".

I to "trochę" zawsze wystarcza, tak samo jak by zapłonęła puszcza wystarczy podpalenia jednej z suchych igieł. Poza tym to "trochę" to i tak więcej niż nic. A ktokolwiek próbował patrzeć kiedyś w otchłań, ktokolwiek widział kiedyś najczarniejszą z czerni, ten wie jaką radością jest zobaczyć wtedy jakikolwiek kształt, choćby najdrobniejszy punkt.

Nie będę już dzieckiem. Ostatni bastion dzieciństwa padł niedawno, uduszony. Pewnych refleksów już nikt nie dojrzy w moich oczach, nie znajdę ich też sam. I chyba właśnie to boli tak kurewsko mocno.

Dzisiejszy toast? Pożyczę słowa od Pelsona: "Flaszkę nadziei, gdy przyjdzie czarna godzina, usiądę pod drzewem i na hejnał wbije klina".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz