Zima w Polsce. Noc. Kryształowo czarna. Mróz na dwie cyfry. I do tego jeszcze światło księżyca - trupie, ale mocne, jakby skumulować światło wszystkich jarzeniówek w jednym miejscu. Ten szpitalny rodzaj jasności. Mglisty, rozbielony, pachnący chemikaliami.
Powietrze byłoby czyste i pewnie pachniałoby mrozem. Mnie ten zapach wydawał się zawsze... wiśniowy. Zresztą - mniejsza z tym. Dzisiejsza noc nie pachniała wiśniami. Nie pachniała nawet nocą. Damn, jesteśmy w Łodzi, więc nietrudno się domyśleć, że kominy tutaj dymią. Dawniej związane to było z fabrykami, dzisiaj - z pieprzoną polską mentalnością i puszczaniem z dymem całego syfu, jaki tylko uda się zebrać.
Ten zimowy zapach wędzonki. Zawsze jak przychodzę do domu po wieczornym spacerze pachnę jak jakiś cholerny kompot z suszu. Nigdy nie przepadałem za tym aromatem. Obawiałem się go. Nie potrafiłem go nigdzie umiejscowić, na półce pozytywnych skojarzeń.
Tymczasem, tak się składa, że miałem tego wieczoru spotkanie w towarzystwie rdzennych Polaków. I nie chodzi tutaj o jakieś faszyzujące nazi-gierki a'la ONR. Po prostu narodowa tradycja, zrobiona po naszemu, czyli po całości oryginalnie.
Wszedłem do dusznej piwnicy, gdzie siedziało kilku facetów ubranych w czarne kurtki. Od razu zwróciłem uwagę na czerwone, okrągłe, krwistoczerwone emblematy jakie nosili na piersiach. Pozornie zdawać by się mogło, że to groźni i niebezpieczni ludzie i poniekąd tacy byli. Kto nie potrafił się z nimi obchodzić, szybko zostawał położony na deski. Zawsze czułem respekt przed takimi jak oni. Twarde typki, powiedziałbym - bałtyckie. Byli jak bywalcy portów - zajebiście doświadczeni i nieustępliwi.
Co diabelnie przypadło mi do gustu w ich aparycji to to, że chociaż, mógłbym przysiąc! kurtki były nowe i ze sklepu, wyglądały trochę jakby zrobił je ktoś w domu. Miały jakieś białe przebarwienia i nie wszędzie były równo pozszywane. Porządna, choć niedoskonała, robota!
Spodziewałem się, że powita mnie ciężki zapach papierosów, ale tu kolejna niespodzianka - w ciasnym pomieszczeniu pachniało trochę kakao, może nieco solidnie wypaloną kawą i tą wędzonką na kurtkach. Żeby było zabawnie - odebrałem tę mieszankę zaskakująco pozytywnie.
- Nie zdejmuj kurtki, bo zmarzniesz. Siadaj z nami - oznajmił jeden z facetów. Jego głos zabrzmiał... ciepło. Nie było w nim za grosz ostrej agresywnej nuty, której można by się spodziewać. Zrobiłem tak jak prosił i zaczęliśmy rozmawiać.
Mówiliśmy po polsku - prosto i bez ogródek. Rozmawialiśmy o zimie, trudach życia w tym kraju i co jakiś czas - o rodzinie. Było po prostu swojsko. Każdy mówił co mu leży na sercu i nie było miejsca na krytykę. Miałem wrażenie jakbym siedział przy wigilijnym stole i próbował tradycyjnych potraw. Pełnych w smaku i obezwładniających, a na ostatni kęs wybrałbym wędzoną rybę, zostawiającą ten charakterystyczny, "tłusty" film.
Boże coś Polskę - tego kraju nie da się nie kochać. Mamy tu naprawdę cudowne perły, nawet jeśli są czarne jak śląski węgiel, to smaczne i krzepiące jak wielkopolska pszenica. Spotkanie dobiegło końca znacznie szybciej niż bym tego oczekiwał. A może raczej - czas leciał mi podczas niego wyjątkowo szybko. Z żalem pożegnałem się towarzystwem. Miałem nadzieję odwiedzić jeszcze kiedyś tych wyjątkowych ludzi.
Wyszedłem na dwór. Znów zapachniało mrozem, a przede wszystkim - wędzonką. Powoli się do niej zaczynam przekonywać.
Aromat: 8/10
Wygląd: 5/5
Smak: 8/10
Posmak: 4/10
Ogólnie: 17/20
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz