sobota, 17 czerwca 2017

W prostej linii 555 kilometrów | Czarnocin - Będków - Rokiciny - Wiśniowa Góra | [WŁÓCZYKIJ #10]

Długo mi zajęło zrealizowanie dziesiątego, jubileuszowego :D Włóczykija. A to nie było pogody, a to nie było kuchni w domu, a to już się zebrałem, ale mi po drodze doszło tarapatów i odpuściłem. Prawdę mówiąc w pewnym momencie się zaciąłem, bo jednak jak człowiek idzie za ciosem to łatwiej o motywację, niźli w sytuacji gdy robi coś od wielkiego dzwonu.

Wreszcie nadszedł ten wielki dzień. The Dzień (Skarbie, to specjalnie dla Ciebie, Ty wiesz kiedy to pisałem! :)). Postanowiłem - jutro jadę. Ostatnia wycieczka rowerowa po Łodzi sprawiła, że nabrałem ogromnego apetytu na tego typu wyprawy po województwie, więc musicie pogodzić się z faktem, że mój Włóczykij będzie w najbliższym czasie nieco częściej włóczył kij przywiązany do aluminiowej ramy.





Zastanawiałem się jak uświetnić wycieczkę numer dziesięć. To musiało być coś ekstra. Albo ekstra lokalizacja, albo ekstra sposób podróży, albo... ekstra towarzysz. Tak, tak - towarzysz. To pierwszy Włóczykij, na którego nie wybrałem się solo. I nie myślcie sobie, że mój kompan to byle kto. To ktoś kto jest poniekąd sprawcą całego zamieszania, bo to on wyciągał mnie na wędrówki po Karkonoszach i objeżdżanie Zalewu Sulejowskiego (jaka to była kiedyś wyprawa! A dziś biegam prawie tyle ile tam jest do przejechania :)).

Rama w ramę i ramię w ramię dziewięćdziesiąt kilometrów po Łódzkim zrobił ze mną mój Tata. Trzy dni po górskim maratonie. Pozwolę sobie przytoczyć korespondencję z poniedziałku, 29.05:

Ja: Wiem, że jesteś po maratonie i możesz być zmęczony, ale jutro jadę na Włóczykija, z googla wychodzi około 70 kilometrów. Jeśli byłbyś jednak chętny to daj znać.
Tata: Gdzie i o której ruszamy?

I tyle w temacie.


Pogoda zapowiadała się cudownie i faktycznie - od samego rana przyjemnie ciepło, ale nie upalnie, a do tego bez ani jednej chmurki na niebie i z lekkim wiaterkiem. Perfekcyjnie. Toteż około godziny 10 (nie mam i nigdy nie miałem pamięci do godzin, więc postaram się więcej o nich nie wspominać) śmigaliśmy po Nowych Górkach ku Konstantynie, żeby dalej skierować się na południe - do Tuszyna.

- Jak forma? Pobolewa coś? Zakwasy? Cokolwiek? - spytałem Tatę, powtórzę - trzy dni po górskim maratonie.
- Eeee tam. Jak dobiegłem w sobotę to mama nie chciała uwierzyć, że jestem taki wypoczęty.

Tyle w temacie x2.

Wjechaliśmy na naszą trasę, którą zazwyczaj jeździmy nad Zalew Sulejowski. Nie obyło się rzecz jasna bez zarzucenia propozycji "a może jednak tam?", ale ostatecznie zostaliśmy przy pierwotnym planie. I tak sobie, swobodnie gawędząc o pobycie rodzinki w Wysowej i o innych ważnych kwestiach (Tata wie jakich!), toczyliśmy się aż do Tuszyna. Tam zrobiliśmy krótki postój, komisyjnie zerknęliśmy na mapkę i odbiliśmy na wschód, w kierunku Żeromina. Obcykałem ogrodzenie dawnej posiadłości Mazarskich oraz pobliskie stawy i zapragnęliśmy chyżo uciekać. Komary cięły jak szalone, a poza tym kręciło się sporo ciężarówek - do i z pobliskiej piaskowni w miejscowości Tychów.




Za nią wpadliśmy jak szaleni do Czarnocina, ale nie zwiedzaliśmy miejscowości (obiecuję nadrobić - tutaj plan był inny!), tylko odbiliśmy w kierunku... Zamościa. A co! Jak szaleć to szaleć!

Zakręcając na północ (przecież każdy wie, że z Czarnocina do Zamościa to w tym kierunku) zaczęliśmy oglądać przedziwne, mieniące się na zielono pole. Najpierw pomyśleliśmy, że to wyschnięty staw, ale wydawało się zbyt płytko jak na zbiornik wodny. I te pozostałe glony, czy co to jest, rosły jakoś tak podejrzanie równo, a do tego miały plastikowy odblask. No nie, to jakaś siatka, czy coś w ten deseń. Tylko po co?


Gdzieś z tyłu głowy zaczynało mi świtać, ale wciąż nie mogłem nakierować myśli na właściwe tory. Malowniczą, wąską drogą, jechaliśmy wzdłuż pól równej, doskonale zadbanej trawy. Stanęliśmy. Musieliśmy "przepuścić" zraszacz, który oprócz pola nawadniał również asfalt, którym przyszło nam pojechać. "Ładna ta trawa" pomyślałem. "Zupełnie jak murawa na stadionie".

Pacnąłem się w okutą kaskiem łepetynę. No tak! Trawa z Czarnocina! To ona tworzy "dywan" na Narodowym!





Zagadka się wyjaśniła, a dwóch wnikliwych badaczy jechało już dalej, rozwiązywać kolejną.

- Ty, gdzie ta rzeka się tu wlewa i gdzie wylewa? - spytał Tato widząc specyficzną konstrukcję hydrotechniczną nad stawem w Czarnocinie. Szeroki jaz był całkiem suchy, więc woda musiała uciekać inną drogą.




Jak się okazało "ta" rzeka to Wolbórka, a wlewała się w kanał w jednym miejscu, ciurkała w drugim (kilka zdechłych rybek przy wylocie - super sprawa!), zakręcała robiąc "L" niczym kibic z Warszawy, i wypływała leniwie kawałek dalej, chociaż...

...wiecie co? Teraz, jak patrzę na satelitarną fotkę tego miejsca, to wychodzi na to, że Wolbórka płynie... równolegle do stawu. A to co wypływa z zalewu to po prostu kanał. Zgłupiałem właśnie do reszty! Wychodzi na to, że nie zauważyłem, że mijamy rzekę, jeszcze przed stawem. Muszę tam wrócić na dniach i zweryfikować te rewelacje w terenie.

Ja tu się zagadałem, a tata już wjechał, mijając wielką chałupę postawioną na łysej działce (czy tym ludziom nigdy nie brakuje choć jednego drzewka koło domu?), do Zamościa. Zaczęliśmy wytężać wzrok aby znaleźć ślad domu rodzinnego niejakiego Reymonta, ale ani żadna tabliczka, ani znak nie wskazywały gdzie by to mogło być. Trudno. Cyknąłem kilka zdjęć ładnych chałup w miejscowości i pojechaliśmy dalej. Gdzieś tam mógł mieszkać Reymont, ale kto wie czy obecni mieszkańcy nawet nie wiedzą, że tam mieszkał światowej sławy literat...?



"Widzieliście Reymonta?" "Kle... kle... kle... Klepacza tylko."


Tymczasem naszą uwagę przykuły zupełnie inne obiekty - drewniany most i pozostałości młyna nad rzeką Miazgą. Uwielbiam drewniane mosty, chociaż boję się na nie wjeżdżać/wchodzić. Ten jednak wyglądał całkiem przyzwoicie, a widok z niego był inspirujący. Zastanawialiśmy się jak bardzo musiał spowolnić się nurt rzeki, że kiedyś komuś opłacało się mieć tutaj koło młyńskie, a teraz? Wody co kot napłakał. Możliwe, że taki stan rzeki akurat nam się trafił, ale równie dobrze mogło rzekę po prostu wysuszyć. Wielkie miasto w pobliżu robi niezłą destrukcję ekosystemowi.




Kiedy obejrzeliśmy budynek z każdej strony i zawyrokowaliśmy, że raczej nie opłacałoby się wznawiać funkcjonowania młyna wsiedliśmy na bicykle, a następnie...

...zignorowaliśmy dom Reymonta. Wciąż zafascynowani obiektami znad Miazgi, nie zwróciliśmy uwagi na drewnianą altanę (tak się to prezentuje) po prawej. O pamiątkowej, kamiennej tablicy nie wspomnę.

W ten sposób ignoruje się dom Reymonta (jest za tym drewnianym ogrodzeniem na środku fotografii).

Chyba już wiem gdzie się będę musiał wybrać na dniach - w okolice Czarnocina, bo mi się lista "do ponownego zobaczenia" wydłuża jeszcze bardziej niż w Pabianicach.

Swoją drogą to jest niesamowite jak człowiekowi poszerzają się perspektywy kiedy ruszy w teren. Z mapy, z internetu, z książek - wszystko wydaje się oczywiste do znalezienia i jednoznacznie ciekawe lub nieciekawe. Tymczasem perełki lubią się pojawić jakby znikąd, "super obiekty" tracą przy bliższym poznaniu, a niektóre ważne elementy umykają oczom nieuważnego obserwatora. Lubię tę terenową grę ze swoją spostrzegawczością.

Nieświadomi swojego faux pas skierowaliśmy się prosto do Będkowa. Zbliżała się pora (i potrzeba) dłuższego popasu. Zajechaliśmy pod kościół pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny i rozsiedliśmy się na jakieś 15 sekund obok figury wcześniej wymienionej. Tak zazwyczaj wyglądają nasze popasy. Żaden nie potrafi usiedzieć na tyłku, więc kręcimy się to tu to tam. Tata spacerował po parku, ja ruszyłem rzucić okiem na kościół.




Ładna, odnowiona świątynia pamięta jeszcze średniowiecze. Co ciekawe (nie zdarza się to często!) można było śmiało zajrzeć do środka (choć wejść do nawy głównej nie udało mi się). Najciekawsze jednak jest za kościołem. Ładnie prezentują się nagrobki, które (podobnie jak np. w Łodzi, przy kościele pw. NMP czy przy kościele pw. św. Idziego w Inowłodzu) przypominają, że kiedyś teren wokół kościoła był przeznaczany na cmentarz. Zerkam sobie na bryłę kościoła, a tam widzę wmurowaną tablicę, a na niej coś takiego:


Dowiadujemy się, że jest to miejsce spoczynku Wincentego Pawłowskiego, zmarłego 14.08.1825 roku mając lat zaledwie dwadzieścia. Muszę przyznać, że wizerunki przedzielone czachą i podpisy "Wnuczek" oraz "Babka" naprawdę przypadły mi do gustu. Kiedyś to mieli fantazję!




Dzwonnica, czyli kampanila. Zdjęcie ze specjalnym pozdrowieniem dla Turystów i Rekreantów!

Po złapaniu oddechu pod kościołem zajrzeliśmy jeszcze do spożywczaka po kultową colawkę oraz wodę mineralną i wróciliśmy na trasę - tym razem kierując się na północ. W teorii - jeszcze zaliczając Rokiciny - kierowaliśmy się już do domu.

Wróciliśmy się kawałek ruchliwą drogą wojewódzką i chyżo czmychnęliśmy w wąską, biegnącą równolegle drogę w Prażkach. Słoneczko grzało aż miło, nie jeździły nam po głowach żadne samochody, mieliśmy multum zapału do dalszej  jazdy - czego chcieć więcej?

Sielskie, wiejskie krajobrazy zmieniły się po kilku kilometrach w las, rosnący tuż przy torach kolejowych. Niechybnie zbliżaliśmy się do dworca w Rokicinach.





Kiedy zatrzymaliśmy się przy zamkniętym przejeździe (swoją drogą - zdążyłem obfotografować dworzec i budynek dawnego zajazdu poczty konnej zanim szlabany podniosły się w górę, uwielbiam to w Polsce :)) uświadomiłem sobie jak bidną mieściną była kiedyś Łódź, że to ta stacja obsługiwała ruch kolejowy dla mojego miasta. Ledwo minęło 150 lat od tego momentu!

I w sumie nadal kolejowo Łódź szału nie robi :).

Sam budynek dworca jest klasycznie klasycystyczny i chyba przydałoby mu się odświeżenie. Tym bardziej, że tuż za nim znajduje się bardzo ładny skwerek z amifteatrem (co ciekawe, startują stąd szlaki dla "nordiców"), a obok - bielusieńki, elegancki gmach, który mieści Gminny Ośrodek Kultury i kawiarnię.




Kawalkada samochodów przewalała się po torach, a my czekaliśmy na jakąś lukę, żeby włączyć się do ruchu. Minuta, dwie, pięć... w końcu zrobiło się pusto i ruszyliśmy! Żeby było zabawniej - czekaliśmy tyle czasu, żeby przejechać całe... dwieście metrów i uciec z tej drogi w mniej uczęszczaną. Najkrócej i najłatwiej byłoby trzymać się tej nieszczęsnej wojewódzkiej trasy, ale kto miał okazję przejechać się z Łodzi do Tomaszowa czy to przez Andrespol czy przez Wolę Rakową, ten wie, że jest to istny samochodowy armageddon.

My tę trasę znamy aż za dobrze, więc nauka nie poszła w las, za to w las pojechaliśmy my.

- Chodź - powiedziałem do taty. - Śmigniemy tędy, tu jest jakiś rezerwat (Łaznów), a później wylądujemy w Zielonej Górze i stąd sobie uciekniemy na Andrespol.


Plan został zaakceptowany w trybie przyspieszonym, bo komary cięły w miejscu naszego postoju jak oszalałe (może rzadko pojawia się tu cokolwiek co można zeżreć?) i należało się ewakuować.

Droga wydawała się obiecująca. Prosta, szeroka, po ładnym lesie i biegnąca we właściwym kierunku. Żyć nie umierać! Nawet jakieś wielkie ptaszysko udało nam się wypatrzyć między drzewami, ale zanim się zatrzymaliśmy i przyjrzeliśmy - zwiało głęboko między drzewa.



Wiecie jaki jest problem dróg, których się nie zna, ale które prowadzą w dobrym kierunku? Że czasem się kończą. I Ty, biedaku, powinieneś jechać dokładnie na zachód, a do wyboru masz południe i północ. Od tej pory decyzje podejmowaliśmy na czuja, bo za cholerę nie byliśmy w stanie odgadnąć, które miejsce na mapie należy potraktować jako "my tu som".

Znaleźliśmy jakąś ścieżynę, która prowadziła we właściwym kierunku i, zdeterminowani by jechać na azymut, przykręciliśmy tempo. Nie zraziliśmy się nawet faktem, że nagle drogę przegrodziły nam domki letniskowe i ogrodzenia działek. Trudno! Trochę na południe i w pierwszą w prawo!

Zrobiliśmy tak raz, drugi i trzeci, aż w końcu... zarzuciliśmy pierwotny plan. Zamiast trzymać się konsekwentnie założeń - zmieniliśmy zdanie i odbiliśmy na południe. Bóg jeden wie po co. Do myślenia dała nam dopiero wieża kościoła w Kurowicach, która pojawiła się na horyzoncie. Oznaczała ni mniej ni więcej tylko tyle, że robimy bezsensowne kółko. Nie żeby źle się jechało, ale robić durnych pętli żaden z nas nie zamierzał.


- Pierwsza w prawo! - oznajmił tata i tak zrobiliśmy. Piaszczysta polna droga wydawała się nawet całkiem gościnna, ale przede wszystkim - dawała dużą nadzieję, że doprowadzi nas do celu. Humorki nam się poprawiły, bo po minięciu wzgórza dojrzeliśmy zabudowania. To oznaczało, że koniec końców lądujemy tam gdzie zamierzaliśmy - we wsi Borowa.

I wylądowaliśmy. Pod bramą jednego z gospodarstw. Zamkniętą bramą jednego z gospodarstw. Po prawo? Pole i jakiś ogród. Po lewo? Pole i ogrodzenia. Wracać się? No sorry, ale nie. To co nam pozostało?

Dawaj przez pole! Skrajem, bacznie rozglądając się czy zaraz nas ktoś nie pogoni, dopełzliśmy do końca wsi, czyli do końca zabudowań, czyli (hurra!) do drogi!



Jak się później okazało - chyba z milion dróg prowadziło z lasu do tego miejsca, a my trafiliśmy akurat jedyną ścieżkę bez wylotu. To chyba kara za wcześniejsze kombinowanie z kierunkami. Trza było walić na wschód bez zastanowienia!

Nie było jednak czasu na refleksje, bo zostało nam jeszcze niemało do przejechania, a żołądki (przynajmniej mój :)) zaczynały robić się nieznośnie puste. Musieliśmy ustalić jak dojedziemy do domu, a to wcale nie było takie proste, bo wylądowaliśmy w... Zielonej Górze. Takie jesteśmy dziki! Z Zamościa do Zielonej Góry jest w prostej linii 555 kilometrów, a my to machnęliśmy na rowerach w jeden dzień! I jeszcze mieliśmy chwilę na kościół w Będkowie :).


Ach to Łódzkie! Może i niewiele tu turystycznych petard, typu Malbork albo Wieliczka, ale jeśli ktoś lubi się trochę pobawić przestrzenią, kontekstami albo po prostu schylić troszkę niżej z lupą i poszperać - frajdy co niemiara! Prawdziwa szkoła dystansu i cieszenia się z tego co los daje. Bo pewnie więcej osób czytałoby moje wpisy, gdybym mieszkał w Krakowie i co tydzień bombardował Was listą światowego dziedzictwa UNESCO.

Ale nie mieszkam. Trudno. To nie powód żebym nie znał swojej najbliższej okolicy (mego matecznika!) i Wam tego nie opisywał. Jeśli choć jedną osobę skłoniłem przez te dziesięć wpisów do wybrania się na wycieczkę po Łodzi albo jej najbliższej okolicy (a wiem, że to mi się udało - w końcu wybrał się ze mną Tata :)) to jest to dla mnie sukces.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o Zieloną Górę, bo przemknęliśmy przez tę typowo letniskową miejscowość szybko jak strzały Amora w sercach wesołej młodzieży podczas Winobrania. Dalej był Bukowiec (walka jaką musieliśmy stoczyć o przejechanie przez trasę, upewniła mnie w przeświadczeniu, że warto było biegać po polach, byle uniknąć tej drogi), kawałek mokrego lasu i Wiśniowa Góra.


W Wiśniowej również nie zabawiliśmy zbyt długo i raz dwa doskoczyliśmy do Feliksina, malowniczo przeoranego przez wiadukt autostrady numer jeden. Byliśmy znów w Łodzi! Moje serce radowało się równie mocno, co cierpiał żołądek kiedy pokonywaliśmy kolejne metry ulicy Jędrzejowskiej. Mam do niej spory sentyment, bo częstokroć wracaliśmy tędy z niejakim... Jędrzejem z działki, ale... na nic sentymenty kiedy droga jest długim na cztery kilometry obrazem nudy.

Po prawej olechowskie tory, po lewej pole i tak non stop. Myślałem, że tam zejdę. Motywowały mnie plecy Taty, bo wiedziałem, że jeśli on, było nie było dwa razy starszy ode mnie pan, daje radę to ja też muszę. I dałem. Gruntową drogą dalej wzdłuż torów (dzięki Bogu już nie tak nudną) na Chojny, a stamtąd już do kuchni... znaczy się - do domu. Udało się!

Wycieczka bardzo przyjemna, szczególnie jej pierwszy fragment między Tuszynem, a Będkowem. Łódzkie zdecydowanie poleca się na rowery! I nie zapominajcie, że tylko tu zwiedzicie całą Polskę ledwo wychodząc z domu ;).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz