poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Pochrzaniona | Piwoteka - Końska Dawka Wasabi Edition 2020

Taka sytuacja, że ostatnio Służbę Zdrowia trzeba wspierać tak mocno jak tylko to możliwe. Nie żeby dotychczas nie było takiej konieczności. Na przykład ja, za swojego życia, nie przypominam sobie momentu, kiedy ktoś nie grzmiałby z jakiejś ambony, że ze Służbą Zdrowia cienko, że brakuje pieniędzy, że środków za mało, Minister Zdrowia do odwołania i tak dalej i tak dalej. Każda merytoryczna dyskusja koniec końców ląduje na poziomie rynsztokowym, co błyskotliwsi rzucą komentarzem w stylu "Owsiak chuj" i nic się nie zmieni do następnego trzęsienia ziemi. 

W związku z powyższym zdecydowałem się zachować się jak odpowiedzialny obywatel i umówiłem się na niedzielne popołudnie z naprawdę zdrową dziewuszką. Panowie z co bujniejszą wyobraźnią już pewnie zdążyli zarechotać rubasznie, myśląc sobie (poniekąd słusznie), że przymiotnik "zdrowy" równa się w tym przypadku przymiotnikowi "obfity", a skoro obfity, to już reszty nie ma co tłumaczyć tylko, jak mawiają mechanicy - "jeździć, obserwować, cieszyć się".

Otóż moi drodzy, co to to nie. Tak się składa, że dziewusia, która zaszczyciła mnie swoim towarzystwem to niebanalna persona. Ma naprawdę niezłe pojęcie na temat historii łódzkiej weterynarii, wie to i owo o kilku wersach z Tuwima. Poza tym na co dzień mieszka w Belgii, a sezonowo (poza sezonem grypowym) wyjeżdża do Japonii. Pomyślałem sobie, że taka mieszanka nie może być zbyt ostra, ale później okazało się, że oprócz korzeni belgijskich, posiada także inne korzenie. I właśnie ze względu na nie, dostała od przyjaciółek ze studiów pseudonim "Wasabi".

Przyszła do mnie w koszulce, która od razu wydała mi się bardzo łódzka. Może jakieś Pan tu nie stał albo Gouda Works? Nie było czasu zerkać na metki, zresztą kto rozsądny zagląda w metkę zdrowej dziewczynie? Jednakże, chociaż marki nie zapamiętałem, w pamięci utkwił mi zielony koń, którego powinien kojarzyć każdy przyzwoity pasażer tramwaju linii numer "15". Oczywistym jest fakt, że nikt nie myślał tu od razu o żadnym horseriding, ale gierka wieloznaczności miksująca historię mojego miasta, angielskie słowo "horseradish" i medyczne konotacje określenia "końska dawka" solidnie rozgrzała atmosferę już na samym początku.

Rozmowa kleiła się nam początkowo dość żwawo, później odrobinkę zaczęła zwalniać, na tyle, że mogłem z wolna przyjrzeć się mojej interlokutorce. Fryzurę miała... cóż rzec - taką o. Tak szybko jak na nią spojrzałem, tak szybko mogłem o niej zapomnieć. Mojej orientalnej przyjaciółce ewidentnie szumiały w głowie inne kwestie niż fryzura. Miała natomiast naprawdę ładne, miodowe oczęta, którymi co i rusz zerkała na mnie kusząco. 

"Dobrze więc, Wasabi" pomyślałem "niech no Cię sprawdzę!". Zbliżyłem się do niej odrobinę i już zrozumiałem dlaczego dostała właśnie taki pseudonim. Jakby nie spojrzeć i z której strony by nie spróbować - pachniała chrzanem. Ostry, intensywny zapach, przykrywał nieco delikatniejsze akcenty, które jednak niekiedy dawało się wychwycić. To te subtelne nutki owoców, mnie zdawały się przypominać żółte mirabelki czy brzoskwinie, które musiały być śladami jej perfum, które przywiozła ostatnio z Belgii.

Popołudnie rozkręcało się i gdy przyszło do konsumpcji, zastanawiałem się bardzo jak mocno będziemy w tym wszystkim we trójkę - ja, ona i chrzan. Trzeba przyznać, że ten trzeci jegomość ewidentnie miał smaka na dołączenie do nas, a Wasabi w zupełności to nie przeszkadzało. Ja, z moim zamiłowaniem do detali, starałem się wyłapać co delikatniejsze muśnięcia. I te pojawiały się, zazwyczaj na początku, w postaci krągłych, pszenicznych, a niekiedy znów owocowych nutek. Jednakże za każdym razem, finisz należał do Króla Chrzana i był to zawsze finisz palący i solidnie rozgrzewający.

Wasabi spędziła u mnie naprawdę dużo czasu - to nie była dziewczyna z gatunku tych na chwilę. Wiem co sobie o mnie teraz pomyślicie, ale wydała mi się kimś, kim warto byłoby podzielić się z innymi. Wtedy smakowałaby najlepiej, jako światowe dziewczę i z całą pewnością temat do rozmowy dla całego wesołego towarzystwa. Myślę, że sam nie zaprosiłbym jej do siebie po raz drugi, ale jestem absolutnie przekonany, że z kimś takim jak ona warto spotkać się chociaż raz.

Kiedy wychodziła powiedziałem jej, żeby pogratulowała rodzicom fantazji, bo wychować kogoś tak ciekawego i odjechanego naprawdę trzeba umieć i mieć do tego gros odwagi.

Odpaliłem papierosa, stojąc w oknie i obserwując jak oddala się w swoją stronę. Dym wydawał się przyjemnie słodki, a ja myślałem o tej nietuzinkowej kobiecie. Myślałem o eksperymentach na jakie była gotowa i na które, jak się okazało, ja też byłem gotów. Bo czasem takich doznań też nam potrzeba. Skrajnych, zaskakujących, wręcz szokujących. Idealnych na chwile, kiedy nie potrzebujemy smakować życia łyżeczkami, a bierzemy do ręki butelę lekarstwa i wlewamy sobie wprost do gardła doprawdy końską dawkę.

Nie chorowałem później długo, a jeszcze przez kilka wieczorów słyszałem w głowie płacz drobnoustrojów, które odchodziły w niepamięć po spotkaniu z Wasabi. Czy uratowałem w ten sposób Służbę Zdrowia? Nie wiem czy ją cokolwiek jest w stanie uratować...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz