Czekałaś na mnie pod latarnią chociaż, broń Boże, nie byłaś prostytutką. Po prostu potrzebowaliśmy spotkać się w miejscu, gdzie byłoby najciemniej. Wieczór był ciepły, choć momentami rześki. Jeszcze pamiętający zimę wiatr powodował u Ciebie gęsią skórkę. Och, nie mogłem się wtedy powstrzymać, żeby nie zerknąć na Twoją koszulkę. Wyglądałaś tak obiecująco.
Wziąłem Cię pod rękę i skręciliśmy w tylną uliczkę, która prowadziła wzdłuż szumiącego potoku. Nikt nią nie spacerował, bo główny deptak miasta znajdował się za budynkami, które mieliśmy po lewej stronie. Miałem straszną ochotę wejść do jednej z knajp, zatrzymać się przy barze i z góry poprosić o kilka kolejek śliwowicy, czy innego lokalnego napitku. Potrzebowałem zdrowo się wychłostać.
Powietrze pachniało kwiatami. Ja nie miałem kompletnie nic do powiedzenia, jak nigdy, a Ty - nie mając czego słuchać i na co odpowiadać - również milczałaś. Miałem cholerny dysonans, bo coś w tej chwili sprawiało, że chciałem, żeby jednocześnie trwała wiecznie i natychmiast się skończyła.
Miałem na uszach wielkie słuchawki TDK, z tym absolutnie oldschool'owym design'em i słuchałem miękkiego jak ciepła noc w górach lo-fi. Doczekałem się okularów na oczach, więc z moją wytartą, szarą koszulką z Hłasko wyglądałem strasznie przemądrzale. Popijając wodę z pokala uśmiechałem się w duchu, myśląc, że moja przemądrzałość wreszcie wypełzła na moją powierzchowność.
Kończyłem właśnie pisać esej. Zerknąłem na polanę za oknem. Szron cudownie szklił się w porannym słońcu. Odkąd budziłem się o szóstej rano do pracy, kończyłem ją jeszcze przed śniadaniem. Pisałem w dwóch sesjach - porannej i wieczornej. Różnice perspektyw o świcie i o zmierzchu były tak diametralne, że moja twórczość zyskała niespotykanego dotychczas, kompleksowego charakteru.
Z kuchni zapachniało kawą. Słodki zapach upewnił mnie, że wybiła godzina powrotu ze świata liter do świata obrazów. Przeciągnąłem się jak kot i wystawiłem na kilka chwil głowę na mroźne powietrze. Poczułem jak chłód przyjemnie muska moje stopy. Byłem świeży i gotowy na wyzwania kolejnego dnia.
Wszedłem do kuchni i nastawiłem kawiarkę na parzenie. Sięgając po filiżankę zrzuciłem jedną ze szklanek na blat. Pęknięte szkło ześlizgnęło się po moim przedramieniu zostawiając za sobą ślad, w postaci strużki krwi. Moja twarz wykrzywiła się w grymasie, ale nie z powodu fizycznego bólu.
Przypomniałem sobie tamten wieczór. Błysk reflektora i brzęk tłukącego się szkła, rozbijającego się o Twoje biodra. To był moment, który definitywnie przerwał nasze milczenie. Twój rozpaczliwy krzyk rozorał błogosławioną ciszę.
To mogły być ostatnie słowa, ostatnie dźwięki, jakie między sobą wymieniliśmy.
- Skaleczyłeś się - powiedziałaś swoim cudownie ciepłym i miękkim głosem, delikatnie podtrzymując moją dłoń i oglądając ranę.
- To nic takiego - odparłem. Uśmiechnęłaś się i bardzo ostrożnie przetarłaś chusteczką strużkę krwi na mojej ręce. Kawiarka zaczęła bulgotać.
- To nic takiego - powtórzyłaś. - Usiądź. Zaraz ci to przemyję i posprzątam tutaj. Ty napij się kawy i poobserwuj. Tak jak zawsze lubiłeś, mądralo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz