Ale ja zrobiłem. Od rana Dominika pracowała, a ja biegałem za tym sympatycznym, młodym jegomościem - moim synem. Później zrobiłem obiad i zjadłem go w tempie sprinterskim - w międzyczasie zadzwonił Piotr, że ma dla mnie wycieczki do zrobienia. No delikatnie rzecz biorąc - zestresowałem się. Miałem wreszcie oprowadzić poważne towarzystwo w imieniu poważnego Towarzystwa.
Kto normalny wali w takich okolicznościach 90-100 kilometrów na rowerze w pięć godzin? Ja!
Tło macie nakreślone. Może zdążyliście już też zauważyć podczas naszej szalonej, blogowej przyjaźni, że czasem ciężko mi się zmotywować do pewnych tematów, ale kiedy już się zawezmę - nie ma wała. Zrobię co postanowiłem, choćbym miał się skichać.
Kręciłem pedałami jak psychol, pragnąc w ogóle... jechać. Nie. Nie podjeżdżałem właśnie na odpowiednik Mount Ventoux. Ba! Ja nie podjeżdżałem! Ja zjeżdżałem. Po jednej z górek na Chocianowicach. Wiało tak mocno, że musiałem pedałować z górki, żeby zachować jako takie tempo. Kiedy dopadłem do kapliczki w Łaskowicach miałem wrażenie, że przejechałem tyle, że za zakrętem zobaczę Bałtyk. Tymczasem nie wyjechałem nawet z Łodzi! Byłem jeszcze 1,5 kilometra od granicy miasta...
Napoiłem się i zweryfikowałem mapę pod kapliczką, która została zbudowana po wojnie, ponoć z cegły po rozbieranej szkole w Rypułtowicach. Jeśli wierzyć tygodnikowi Niedziela - w trakcie II Wojny Światowej Niemiecki żołnierz igrał z Bogiem, rzucając kamieniami w figurę. I się doigrał - pojechał na front i już z niego nie wrócił.
Ja miałem nadzieję wrócić i to jak to się zwykło mawiać "za widoku", toteż nie marudziłem za długo w Łaskowicach i pognałem stromym zjazdem w kierunku rzek Dobrzynka i Ner. Z mostu nad pierwszą z nich można obserwować jak zasila ona wody większej przyjaciółki. Przyjemne miejsce, ale nie dla mnie długie lenistwo w tym miejscu! Trzeba mi było gnać, bo wiatr jakby zelżał, hamowany przez okoliczne zagajniki. Śmignąłem po torach kolejowych prowadzących z Pabianic do Łodzi Kaliskiej i wjechałem do Gorzewa. Przygoda zaczęła się na dobre.
Zresztą nie mogło być inaczej, skoro mając do wyboru ładną drogę w lewo i ładną drogę w prawo pojechałem prosto - gruntową ścieżką znikającą rychło między drzewami. Kałuże, zakręty, gałęzie, wyboje - jeśli jest jakiś typ rowerowej "jezdni", który wolę bardziej, to będzie to chyba tylko porcelanowy asfalt, prowadzący wysoko z góry i pozwalający się rozpędzić ponad 60 km/h (pod warunkiem, że nie wieje ;)). Dla mnie to czysta przyjemność, sól podróżowania na rowerze - tylko ja, błękitne niebo, zieleń roślin, szum wiatru w uszach i telepanie ramion na wertepach.
Krajobrazy były piękne. Pachniało wilgotną ziemią po ostatnich ulewach. Kłosy zboża szeleściły przyjemnie, a mnie się po prostu chciało żyć. To był ten moment kiedy byłem "obywatelem Ziemi". Malutką jednostką pośród tego bezmiaru piękna, który mnie otaczał. Jednostką, która mimo swojej mikroskopijności chłonie energię bez opamiętania, jak (uwaga - wyszukane porównanie!) bakłażan oliwę.
Podniosły humor wciąż nie ustawał, chociaż wyjechałem z pól i lasu na zwykłe, wiejskie asfaltówki. Niestety, wiatr również nie zamierzał się zwijać z tej imprezy. Porszewice, Prusinowice, Prusinowiczki - trzy miejscowości na "p", a ja użyłem słowa na "p" znacznie więcej razy. Pomyślałem sobie, że zaraz mnie krew zaleje i... rzeczywiście. Kolejną miejscowością był Zalew. O ironio!
Zrobiło się chmurno i jakby tak... mniej wietrznie? W każdym razie jechało mi się znacznie lepiej, a kolejna z nazw miejscowości sugerowała co mnie może czekać - szusowałem przez Wygodę Mikołajewską. Naprawdę śliczna wieś, podobnie zresztą jak sąsiadujące z nią Mikołajewice. Przyjemnie mi się jechało i kompletnie wyleciało mi z głowy, że na końcu miejscowości czeka na mnie bardzo przyjemna dla oka niespodzianka - śliczny drewniany kościół.
Świątynia pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny ma historię sięgającą do 1420 roku, kiedy zbudowano w tym miejscu pierwszy, drewniany budynek. Spłonął on jednak w 1711 i został odbudowany rok później. W XIX wieku kościół "dostał" jeszcze wieżę i murowaną kaplicę. Ciekawostką jest, że organy znajdujące się w świątyni pochodzą z kościoła św. Józefa w Łodzi (to ten drewniany, obok famuł przy Ogrodowej).
Po drugiej stronie ulicy zachował się jeszcze dwór z XIX w., postawiony przez Bobrownickich, którzy podówczas byli właścicielami wsi. Wydaje się całkiem ciekawy i kusiło mnie, żeby pobuszować wokół niego, ale choć wydaje się opuszczony, to wielkie tablice "teren prywatny" skutecznie mnie zniechęciły.
Skierowałem się na Wodzierady, gdzie planowałem zobaczyć jeden ze słynniejszych dworków województwa. Zbudowany został w 1825 roku, przez rodzinę Bajerów. Jest częściowo modrzewiowy, a częściowo murowany, co nadaje mu niepowtarzalnego charakteru. W XIX wieku służył między innymi jako szkoła oraz jako szpital polowy (podczas powstania styczniowego), ale od czasów Drugiej Wojny Światowej systematycznie niszczeje. Od lat 80. jest ponoć w ciągłym remoncie, ale ja nie zauważyłem śladów jakichkolwiek prac budowlanych...
Zaczęło zanosić się na deszcz. Pomyślałem, że jeszcze tego mi było trzeba, w ramach dodatkowych atrakcji... Wyjechałem z Wodzierad, mijając trzy bliźniacze, bardzo klimatyczne, drewniane domy oraz bramę ze Sknerusem McKwaczem i Myszką Miki (przyjemny widoczek, zza którego wyjątkowo zajadle zostałem obszczekany przez dwa psy ;)). Pierwsze krople deszczu zaczęły spadać kiedy dojeżdżałem do Chorzeszowa, gdzie miałem odbić na zachód, w kierunku Szadku. Wylądowałem na dziurawej drodze, pełnej kałuż i musiałem skupić się na walce o przetrwanie. Nawet nie zauważyłem, że te kilka kropel, które spadło na mnie chwilę wcześniej to był cały dzisiejszy deszcz.
Minąłem klimatyczną miejscowość i wjechałem do Lasu Wilamowskiego. Możecie się domyśleć, że wiatr tutaj ucichł, a kiedy wjechałem na równą, asfaltową ścieżkę, która do tego prowadziła z górki - szybko zacząłem sobie odbijać wcześniejsze cierpienia. Niestety, moja radość nie trwała długo. Wyjechawszy z lasu oberwałem wiatrem ze zdwojoną, jeśli nie ze strojoną mocą. Było naprawdę ostro.
Przyznam się szczerze, że walcząc ze sobą i niesprzyjającą aurą, niewiele zdołałem zapamiętać z tego fragmentu trasy. Oglądając zdjęcia mam wrażenie jakbym patrzył na te widoczki po raz pierwszy. Marzyłem już, żeby znaleźć się w Szadku, złapać oddech i dać nieco odpocząć wyczerpanym nogom. Byłem absolutnie pewny, że porwałem się tego dnia z motyką na słońce. A właściwie to z motyką na wiatr.
Stary... znak? Obelisk? Tablica? Witacz? To coś, co stoi na wjeździe do miasta :) przywitało mnie w jednym z najmniejszych miast województwa. Miasto prosperowało przyzwoicie od XIII do XVI wieku, ale później (jak to bywa z większością prężnych ośrodków miejskich z czasów średniowiecza w regionie) podupadło na znaczeniu. Dziś to senna mieścina, gdzie trudno określić czy ma ona bardziej charakter wiejski czy miejski.
Nie oznacza to, że mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie! Przy wjeżdżaniu do miasta mija się kilka kapitalnych, drewnianych chałup. Nieco dalej jest młyn, produkujący mąkę "Szadkowską". Jeszcze kilkaset metrów i wjeżdża się na kameralny rynek, który jednak szybko przeciąłem, kierując się najpierw pod kościół pw. Wniebowzięcia NMP i św. Jakuba.
Gotycka świątynia pobudowana została w tym miejscu nieco ponad sto lat po rozwałce jaką zafundowali Polsce Krzyżacy w 1331 roku, kiedy to spłonął pierwszy stojący w tym miejscu kościół. Odbudowano go co prawda w wersji drewnianej, ale kiedy upłynęło stulecie zdecydowano postawić murowaną świątynię. Jest to jeden z najlepiej zachowanych gotyckich kościołów w regionie, ponieważ mimo zniszczeń i pożaru w 1802 roku nie przebudowywano jego zewnętrznej bryły.
Mury świątyni pięknie prezentowały się w świetle, chylącego się powoli ku zachodowi, Słońca. Z przyjemnością obszedłem kościół i rzuciłem okiem na również gotycką dzwonnicę (z barokową nadbudówką). Miałem w tym miejscu to samo "mistyczne" przeczucie co w Brzezinach, przy kościele Podwyższenia Krzyża Świętego.
Wróciłem na rynek. Rozsiadłem się wygodnie na jednej z ławek i wreszcie łapałem oddech. Zerknąłem na zegarek i boleśnie uświadomiłem sobie, że jest już dość późno. Czekała mnie jeszcze droga do Zduńskiej Woli, a nie byłem do końca pewny, o których godzinach mam pociągi do Łodzi. Pamiętałem czas odjazdu jednego - dość wczesnego. Miałem szansę na niego zdążyć, ale musiałem spiąć pośladki.
Jak możecie się domyśleć, nie zabawiłem zbyt długo na kameralnym, szadkowskim rynku. Zastanawiałem się czy zawsze kręci się tu tyle ludzi w odświętnych strojach oraz "dresików" w odświętnych BMW grających odświętne basy. Prawdopodobnie nie, bo kiedy ruszyłem na południe, aby zobaczyć pozostałości młyna i cmentarza żydowskiego usłyszałem swojskie dźwięki disco polo dobiegające z terenu jakiegoś festynu. Trafiłem na święto!
Niespecjalnie jednak miałem ochotę przyłączać się do zabawy. Uciekałem od gwaru mijając młyn i kierując się ku wylotowi z miasta. Tam, pośród lasu znajduje się obszerna, ogrodzona polana. To pozostałości cmentarza żydowskiego, chociaż gdyby nie ogrodzenie i tablice informacyjne ciężko byłoby zgadnąć, że tu cokolwiek się znajdowało. Ja nie dopatrzyłem się ani jednej macewy. Smutne i nieco przygnębiające miejsce. A w tle beztrosko łupiące disco polo.
W głowie zaświtało mi niemieckie słówko, które mieści się w nazwie miasta, tworząc gorzką gierkę słowną - schade. Szkoda...
Z Szadku można prostą drogą gnać aż do Zduńskiej Woli. Można jeśli się na przykład człowiekowi spieszy. I jeśli jest się normalnym. Mnie się spieszyło, ale nie jestem normalny. Cofnąłem się więc do miasta, żeby skręcić na Wielką Wieś, a następnie "zaliczyć" w drodze do Zduńskiej jeszcze Wojsławice. Wiatr chyba zelżał albo moja determinacja się znacząco poprawiła, bo dostałem niezłego "kopyta". Minąłem wieś, wjechałem do lasu, a następnie kolejną wieś.
Skręciłem na południe. Szeroką drogą rowerową pośrodku pola (nie wystarczyłoby poszerzyć rozsądnie pobocza?) gnałem ku Wojsławicom. Kiedy tam dotarłem miałem dylemat - cofać się z głównej drogi żeby zobaczyć cokolwiek (a jest tam dwór, pałac i ruiny zamku) czy gnać na ten cholerny pociąg. Postawiłem na opcję "zwiedzania na szybko" i to był błąd. Po pierwsze dlatego, że (wybaczcie wyrażenie) gówno zobaczyłem, a po drugie dlatego, że (jak się później okazało) nie musiałem się spieszyć. Kolejny pociąg miałem raptem 40 minut później, więc spokojnie mogłem objechać Wojsławice wszerz i wzdłuż.
Tego jednak dowiedziałem się dopiero w Zduńskiej. Póki co, nieświadomy niewłaściwości mojej podejmowanej na gorąco decyzji, pędziłem znów przed siebie. Droga była przepiękna i cudownie malownicza, szczególnie, że cienie bajecznie się wydłużały, a chmury rozpierzchły się na wieczór. Przyjemne zakończenie niezbyt przyjemnego pod względem pogodowym dnia.
Zdążyłem jeszcze szybko rzucić okiem na mijany po drodze drewniany kościół pw. św. Katarzyny w Korczewie z 1729 roku i mogłem z czystym sumieniem skupić się na pedałowaniu i zerkaniu na zegarek. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że uda mi się zdążyć. Z ulgą powitałem tabliczkę z napisem "Zduńska Wola". A ja naiwny myślałem, że dam radę jeszcze zwiedzić "Zdunię"!
Kto wie - może by mi się udało, gdyby zamiast "wmordęwindu" miałbym wiatr w plecy? Coś mi się wydaje, że sporo straciłem na pedałowaniu wbrew żywiołowi powietrza. Wróciłem do domu połowicznie zadowolony. Zobaczyłem Szadek, na który przymierzałem się już od czasów wizyty w Lutomiersku. Sama trasa była naprawdę śliczna i urozmaicona. Szkoda mi tylko tych Wojsławic, do których na pewno będę musiał wrócić i poświęcić im nieco więcej uwagi.
Do Zduńskiej udało mi się wrócić trzy wycieczki później, o czym będziecie mogli przeczytać na blogu za jakiś czas.
Byłem naprawdę wściekły jak zobaczyłem, że mam jeszcze jeden, sensowny pociąg ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz