czwartek, 7 września 2017

Setka

- Cześć - powiedziałaś. Świat wkoło błyszczał jak w teledysku disco. Kałuże na chodniku, mokry asfalt, krople wody na karoseriach samochodów. Wszystko to tworzyło tę specyficzną atmosferę wieczornego miasta po ulewie. Słońce w końcu odważyło się śmielej wychylić zza chmur - niestety uczyniło to kilka minut przed zachodem. Latarnie jeszcze się nie paliły, ale mrok gęstniał z każdą leniwą sekundą. Ludzi wałęsało się niewielu, bo wieczornych spacerowiczów wygnał do domów deszcz.

Twoje oczy również migotały, piękne jak tafla jeziora muskanego oddechami wiatru w sierpniowy, jeszcze wakacyjny wieczór.



Nasze wakacje póki co się skończyły. I nie zanosiło się, aby szybko miały zacząć się kolejne. I bardzo dobrze. Nadmiar czasu i lenistwa powoduje rozprężenie. Trzymając się wodnych metafor - piękniej prezentuje się płynąca grzecznie w korycie rzeka, niż rozlewający się gdzie popadnie, zamarły w bezruchu staw.

- Hej - odparłem z uśmiechem. - Powiedz mi... ile lat się już znamy? - spytałem. Roześmiałaś się głośno, a Twój głos poniósł się echem po pustych ulicach.
- Nie wiem. Chyba ze sto.

Wziąłem Cię pod rękę, jak rasowy dżentelmen. Brakowało mi tylko kapelusza i laski albo parasolki, ale cóż - signum temporis. Poza tym nigdy nie przepadałem za sztywnymi, oficjalnymi formami. Wielu nazwało by mnie lekkoduchem, a ja byłem od zawsze typem ambitnego lenia - sybaryty. Z obietnicą kupienia tej cholernej willi w Toskanii. I z postanowieniem nauczenia się parzenia niezwykłego espresso.

- Gdzie mnie dziś zabierzesz? - zapytałaś, a ja skarciłem Cię wzrokiem.
- Musisz wszystko wiedzieć? - zaperzyłem się. - To jest tak samo durne pytanie jak te z grupy: "o czym porozmawiamy?", "o czym myślisz?" i "coś bym zjadła, ale nie wiem co - może coś zaproponujesz?".

Sprzedałaś mi kuksańca w ramię.

- Znasz mnie przecież! Wiesz, że muszę mieć wszystko pod kontrolą. Na razie się przejdźmy. Gdzie nas poniosą nogi. I porozmawiajmy.
- A o czym? - spytałem i puściłem Ci oko. Zmarszczyłaś groźnie brwi, dzięki czemu wyglądałaś jeszcze bardziej uroczo.
- O nas. I o życiu.
- O tym lubimy najbardziej! - zawołałem i przyklasnąłem w dłonie. Oczywistym jest fakt, że wyłapałaś moją złośliwość. Jednak, dzięki Bogu - zignorowałaś ją.

- Dokąd nas to wszystko prowadzi? - spytałaś z nutką nostalgii w głosie.
- Co?
- To co robimy ostatnio. Praca, nasze pasje, nasz syn. My sami.
- Chciałbym móc to wiedzieć - odparłem i wzruszyłem ramionami. - Nie chcę szukać celu. Zbyt często zaślepiał mnie cel. Zaślepiał przed smakowaniem się środkami.
- Jakie "środki" masz na myśli?  - spytałaś z przekąsem.
- Odurzające! - krzyknąłem, aż podskoczyłaś zaskoczona. - Żartuję przecież! - dodałem po chwili widząc Twoje karcące spojrzenie. - Mam po prostu na myśli to, że trzeba pożyczyć filozofię od naszego dziecka. On bawi się, bo to lubi. Sprawia mu to przyjemność. Zapewne w życiu mu do głowy nie przyjdzie, że dzięki temu, że układa te klocki jeden na drugim - rozwija się.
- To mądre co powiedziałeś.
- Bo ja jestem mądry w mówieniu. Tylko szkoda, że naiwny i tchórzliwy w robieniu.
- Oj nie mów tak! - odparłaś z oburzeniem. Chyba nawet trochę tupnęłaś nogą. Jak Mała Mi.

Minął nas z przyjemnym stukotem tramwaj. Z, dodajmy, łódzkim stukotem. Zawsze mi się wydaje, że tramwaje stukoczą zupełnie inaczej w innych miastach. A w ten wspaniały sposób tylko w tym mieście. Doskonale, jak kiedy jadą Dąbrowskiego linią numer dwa, a ja obserwuje je z tych wyjątkowych okien kuchni na Kraszewskiego.

- Zżera mnie, Kochanie, chorobliwa ambicja. Perfekcjonizm. Chore pragnienie akceptacji. A sama wiesz najlepiej, kiedy jestem najfajniejszy.
- Kiedy masz wszystko gdzieś i robisz to na co masz ochotę - odparłaś takim tonem jakbyś recytowała wyuczoną regułkę.
- Zupełnie jak Ty, Skarbie. Sama wiesz, że malujesz najefektowniej w te dni kiedy masz wyjść do warzywniaka. Do teatru zawsze Ci nie wychodzi.

Roześmiałaś się znów. Byłaś taka swobodna. Dobrze się czułaś w tym miejscu i w tych okolicznościach. Zresztą kto by się nie czuł? Wschodnia część Śródmieścia, ta wzdłuż Narutowicza, ciepły, wilgotny wieczór i gęstniejący mrok. Jak w Paryżu.

Bo kto powiedział, że w Paryżu jest jak w Paryżu, a w Łodzi to już nie może tak być. Decydują konteksty. Światło, krajobraz, dźwięki - to one tworzą skojarzenie Paryża, Rzymu czy Marakeszu. Nie zmienia to faktu, że "Midnight in Paris" z powodzeniem mogłoby wydarzyć się w Łodzi.

No dobra. Sceny z Jasieniem zamiast Sekwany byłyby kiepskie.

- Myślisz, że w końcu nam się uda? - spytałaś z uroczą naiwnością.
- Codziennie nam się udaje. Wstajemy rano, jemy śniadanie, bawimy się z dzieckiem, czasem pracujemy, a czasem nie, czasem zjemy dobry obiad, a czasem nie i nawet niekiedy uda nam się wyrwać gdzieś wieczorem albo chociaż obejrzeć coś dobrego w telewizji. Ba! Raz na tydzień znajdziemy nawet czas na miłość!
- O tym akurat mogłeś nie wspominać! - prychnęłaś.
- Dobra, dobra. Według statystyk i tak wygrywamy z przeciętnymi singlami. My raz na tydzień, oni - raz na kwartał.
- Och, już skończ! Wygrałeś!
- Tak myślałem - odparłem spokojnie. - Jak sama widzisz - nie mamy powodów do narzekania.

Rozejrzałaś się nostalgicznie po szczytach kamienic. Widziałem, że jakaś myśl chodzi Ci po głowie, ale boisz się ją zwerbalizować. Nie zamierzałem naciskać. I słusznie. Po kilku chwilach sama się odezwałaś.

- Wiecznie nas nie doceniają. Mam wrażenie, że wszystkim dookoła się udaje tylko nie nam - rzekłaś i nie próbowałaś nawet udawać, że jesteś rozgoryczona.
- Masz na myśli tych wszystkich ważnych ludzi? Managerów, team leaderów, łowców talentów i laseczki z marketingu?
- Powiedzmy. Mam wrażenie, że nikt nie zauważa naszego talentu. Naszej pracowitości i determinacji.
- Bo takich rzeczy nie widać na pierwszy rzut oka. Nie widać ich nawet po rozmowie. Widać je natomiast po sposobie bycia. Po Twojej perfekcyjności i mojej konsekwencji. Prawdziwy talent wymaga indywidualnego podejścia. Każda ścieżka jest inna, a ścieżki oferowane przez nich są cholernie wąskie. Nie da się przez nie przejść nie tracąc niczego.

Pokiwałaś głową ze zrozumieniem.

- To co nam radzisz? - spytałaś.
- No ja to walnąłbym kielicha.
- CO?! - krzyknęłaś. - Tu? Teraz?
- A czemu by nie? Nie napiłabyś się jakiejś dobrej nalewki?
- No... napiłabym się.
- Tu na rogu jest sklep. Weź coś na co masz ochotę.

Zniknęłaś za drzwiami. Po chwili wyszłaś trzymając w ręku... setkę.

- Niezły wybór! - skomentowałem.
- Prawda? A jaka to okazja, że tak zapytam?
- Jak to jaka? Moja setka!
- To już sto?! - zawołałaś. - Kiedy to zleciało?
- No właśnie - kiedy? A ilu znasz takich - osobiście - którzy mają sto wpisów na blogu?
- Tylko Ciebie, mój Kocie - powiedziałaś i przytuliłaś się niczym tygrysica. Wypiąłem dumnie pierś.
- No właśnie. Tak samo jak ja znam jedną doskonałą makijażystkę. I wiesz co jest najzabawniejsze?
- No co?
- Że kiedyś oni dojdą do wniosku, że jesteśmy fajni i warto się nami zainteresować. Tylko my będziemy mieli to już w nosie. Bo ja nauczę się parzyć espresso - powiedziałem i otworzyłem setkę. Uśmiechnęłaś się szeroko i wyjęłaś mi flaszeczkę z dłoni.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz