czwartek, 14 września 2017

Kołtun/Myśleć jak Ty

Niczego nie potrafię. Poza kilkoma umiejętnościami niezbędnymi do przeżycia jestem kompletnym zerem. Chociaż może trafniejsze byłoby określenie - kompletnie wyzerowany. Potrafię oddychać, przełykać pokarm, wydalać. Plus tę parę rzeczy, które kontroluje za mnie mój mózg samoistnie. Może to i lepiej.

Brzmi przygnębiająco, co? Pewnie myślicie, że dopadła mnie jesienna chandra. Że mam doła i walnę Wam zaraz tekst o tym jak to zleciał już prawie rok od czasu rzucenia przeze mnie pracy na etacie, a u mnie nadal nic. Że zawiodłem siebie i być może kilka osób, które mi kibicują. Kilka tego typu tekstów w 2017 popełniłem. Nawet mama zwróciła mi uwagę, że z moich wpisów "paruje" gorycz i niezadowolenie. Miała całkowitą rację.

Ja napiszę to jeszcze raz, Wy przeczytajcie na głos: niczego nie potrafię. I niech zabrzmi to w Waszych ustach optymistycznie.



Świat daje nam nieograniczone możliwości. Dawał od zawsze, chociaż obecnie znacznie łatwiej sobie to uświadomić. Informacje na każdy temat można znaleźć w ciągu kilku sekund (abstrahując od ich rzetelności): jak uwarzyć piwo, od czego zacząć przygodę ze wspinaczką i jak nauczyć się chińskiego. Wspominałem, że kiedyś (jeszcze na gadu-gadu - kto to pamięta? ;)) dostałem od kumpla w pdfie pełną instrukcję wykonania pistoletu maszynowego?

Człowiek jest ambitny i chciałby być dobry we wszystkim. Człowiek z przerostem ambicji, taki jak ja chciałby być najlepszy we wszystkim. Błyszczeć na każdym polu i czuć się mocnym w każdej dziedzinie. Jednak żeby wiedzieć w czym jest lepszy, a w czym gorszy próbuje wszystkiego. Po troszeczku. To smakuje nieźle, tamto całkiem przyzwoicie, a to ostatnie to w ogóle superowo. W międzyczasie, jak to w życiu, trochę się zamiesza. A to jakieś choróbsko się przyplącze, a to rok wyjątkowo paskudnej pogody, a to Ci się dziecko urodzi i wywróci światopogląd na lewą stronę.

I w pewnym momencie siadasz na fotelu, wieczorem po kolejnym ciężkim dniu, po którym nie wiesz czy zrobiłeś coś sensownego, czy jak zwykle bez sensu strwoniłeś kolejną dobę cudu jakim jest Twoje życie. Skupiasz się na celu, którego właściwie nie widzisz, bo jest tak wielowarstwowy, że się rozmywa. Trochę tak jakby wyjść na podwórko, położyć się na brzuchu (uwaga na psie kupy!), zacząć się przyglądać glebie i wyrokować czy Ziemia to jest jednak płaska, czy może okrągła. Bez kontekstu, perspektywy i dystansu.

No ja właśnie tak sobie leżę. Ciężko się podnieść bo jednak widok jest całkiem ciekawy, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. No jest. Te roślinki jakieś takie poplątane. Pogmatwane to wszystko. Jak kołtun we włosach, którego już nie da się rozczesać. Można go nosić dalej i wyglądać jak idiota, albo obciąć włosy do zera i układać sobie fryzurę od nowa. Tylko bez skomplikowanych warkoczyków, proszę!

Mnie się kołtun zalęgł w głowie. Tyle bym chciał zobaczyć, tyle bym chciał zrobić, tyle mam pomysłów... tylko brakuje czasu, środków i w sumie często - chęci. Do większości rzeczy muszę się zmuszać. Jak nie zaplanuję na mur - beton, to nie wypali.

Patrzę na tego jegomościa, który tupta bosymi stópkami po mieszkaniu. Kuba też jeszcze nie tak dawno nie potrafił niczego. Dziś już biega, zaczyna się (o zgrozo!) wspinać na krzesła, kanapy i fotele, a kiedy dzwoni domofon woła "MAMA!". Albo, rzecz jasna "DADEŁ!" (która to moja ksywka, J?). Kiedy on się tego nauczył? W wolnym czasie? Przecież ma ciągle wolny czas. I ciągle coś robi, ale nie wygląda jakby trenował.

Uczy się naturalnie. Kiedy mu, za przeproszeniem, do łba strzeli. Poznaje i to co lubi i czego nie lubi. Eksperymentuje albo z uporem maniaka powtarza to samo co robił do tej pory tysiące razy. A nuż coś nowego się z tego stworzy?

Każdy z nas ma nawyki. Naturalne predyspozycje, które ukształtowały się kiedy byliśmy takimi śledzikami jak mój synek teraz. Robiliśmy coś wtedy, bo "cośtam". I to nagle okazało się być czymś co lubimy i w czym jesteśmy całkiem nieźli. Tylko problem jest taki, że ta naturalność zanika w natłoku codziennych obowiązków. Nie znamy siebie. Nie widzimy siebie. Nie rozmawiamy z innymi o sobie. Trudno dziwić się, że nie robimy tego co lubimy, skoro nawet nie wiemy co lubimy?

Do niedawna wydawało mi się, że ostatni rok zmarnowałem. Miało to być moje entree do świata wielkich czynów i wielkich możliwości. Tymczasem pod lupą szukać sukcesików, o sukcesach to nawet nie wspomnę. Wydawało mi się, że te ubiegłe już miesiące były straszliwie jałowe. Bezproduktywne i frustrujące.

Otóż... nie były. Były naturalne. Rzadko którego dnia nie robiłem tego na co miałem ochotę. Sam podejmowałem decyzje o swoim czasie i co z nim zrobię. Bez konieczności oglądania się na pracę, szkołę czy studia. Co się okazało? Że wyklarowałem sobie pogląd na to co lubię, a czego nie. Czemu chciałbym się poświęcić, a co mogę nieco olać. W ciągu dosłownie ostatnich kilku dni na nowo doceniam to co już osiągnąłem. Bo wbrew pozorom jest tego niemało.

Kuba nie podsumowuje swoich dni. Nie robi bilansów zysków i strat. Nie jęczy (jeszcze, ale może uda się go tego oduczyć zanim się nauczy :)), że dzień stracony (na końcu dodam anegdotę na ten temat), nawet jeśli był to najnudniejszy dzień wszech czasów. Po prostu wstaje rano następnego dnia i ancymonuje dalej. Bezrefleksyjnie cieszy się tym co jest, bo... co innego mu pozostało? Jest jak jest i już.

Upierdzieliłem kołtun przy samej czaszce. Ułożyłem priorytety. Odpuściłem. Po prostu sobie jestem i robię sobie to na co mam ochotę i w czym jestem (w miarę) dobry. Czy coś z tego wyjdzie, czy nie? A co mnie to obchodzi? Jak się okaże, że tak to fajnie. Jeśli nie - przynajmniej będę wiedział, że marnowałem czas w sposób, który lubię ;).

Synu, nie pierwszy raz to stwierdzam i wstyd się przyznać, że ojciec tak mówi do dziecka, a nie na odwrót, ale... będę Cię mocno podglądał. Chcę się nauczyć myśleć tak jak Ty.



PS Obiecana anegdotka: kiedyś byliśmy z rodzicami na urlopie w Trójmieście. Dwie pary rodziców, ja z siostrą i dwóch braci. Byliśmy chłopakami z silnym zacięciem futbolowym. Każdego dnia trzeba było iść na betonowe boisko i swoje wybiegać. Jednego dnia rodzice zafundowali nam wycieczkę - Westerplatte, Oliwa, Sopot, Bóg jeden wie co tam jeszcze było. Full wypas. Dziś bym się dał pokroić za taki event. Tymczasem wtedy wróciliśmy do domu, tatusiowie legli na kanapach z piwkiem, mamy obok z kawką i ciachem, a zdruzgotana młodzież zapytała:

- To nie idziemy dziś na piłkę?
- Nie. Chyba żartujecie, mało wam atrakcji na dziś?

W tym momencie kolega, swoją drogą też Kuba, teatralnie złapał się za głowę i krzyknął rozpaczliwie:

- DZIEŃ STRACONY!

Na siłę nigdy nie dogodzisz (wybaczcie rodzice, dziś doceniam trud!) ;). Ani innym, ani sobie.

Kurtyna.

2 komentarze:

  1. Jakbym o sobie czytała... Chyba każdy ma taki moment w swoim życiu. One są właśnie dobre, tylko ja dowiedziałam się o tym trochę później, na kolejnym etapie a Ty juz teraz. Też obserwuje swoje dziecko i tak bardzo mu momentami zazdroszczę. Człowiek sobie obiecuję, że nie da się tej ciągle gdzieś biegnącej i przytlaczajacej rzeczywistości, ludziom którzy ciągle czegoś chcą i wymagają. Ja się tego uczę i im jestem starsza tym lepiej mi to idzie😉

    OdpowiedzUsuń
  2. Według moich wyliczeń 37 ;) Rób swoje i do przodu!

    OdpowiedzUsuń