Odkąd poznałem ją osobiście, nie jako medyczny stan agonii, a jako osobę... bardzo się zmieniłem. Nie jestem w stanie określić (i pewnie nigdy nie będę) czy więcej mi dała czy zabrała. Nie umiem już tak mocno i szczerze cieszyć się życiem jak dawniej. Nie potrafię pozwolić sobie na brak rozsądku w zachowaniu i beztroskę. Mam tę drażniącą świadomość wartości każdej upływającej sekundy. A z drugiej strony nauczyłem się smakować. Delektować. Wartościować. Zachwycać tym co majestatyczne, ale też schylać się do tego co maluczkie. Być świadomym obecności detali, kontrastów, które przecież tworzą charakter. To co nijakie nie ma szczegółów i jest jednowymiarowe. Ona nauczyła mnie próbować, bo bez empiryzmu nie da się świadomie oceniać.
Wciąż powtarzam słowo "świadomość" w różnych kontekstach. I słusznie. Śmierć mnie uświadomiła.
I już całkiem świadomy patrzyłem się na nią przy moim ulubionym stoliku w Retro. Byłem, prawdę powiedziawszy, nieco rozczarowany. Przyzwyczaiła mnie, że ubiera się, jeśli nie wyzywająco, to przynajmniej... kobieco. No dobra - seksownie. Moje męskie popędy jak zwykle dawały o sobie znać i jak zwykle przed spotkaniem z nią czekałem podniecony jak siedmiolatek przed wizytą w parku rozrywki. A ona ubrała zwykłe jeansy, trampki (chociaż tyle dobrego, że converse'a) i sweter. I już. Nawet nie miała na sobie biżuterii!
- Odważnyś - rzekła, marszcząc brwi w grymasie niezadowolenia. Wygląda świetnie kiedy się gniewa, zresztą jak większość kobiet. Problem w tym, że mało kto jest na tyle odważny, żeby ją rozgniewać. Ja nie jestem. Niestety - rozgniewałem ją. Czemu?
Głuche "puk" rozległo się na drewnianym stoliku. Mareczek, moje kochane barmanisko o aparycji, etykiecie i zapachu niedźwiedzia postawiło przed nami dwie szklanice czarnego jak smoła, gorzkiego jak małżeństwo ale. Kto uważny ten pamięta, że kto jak kto, ale ona to akurat piwem gardzi. Pije wódkę.
- Powiadasz? - zapytałem, zawadiacko unosząc brwi, po czym wychyliłem pokaźny łyk doskonałego trunku z kufla. Zapomniałbym dodać! Poprosiłem tę pazerną mendę, żeby zainwestował w szkło o pojemności pinty. Strasznie marudził, ale później przypomniałem mu kto go odwiedza i zmiękł. Mój miś, zawsze działają na niego twarda waluta... albo "ostateczne" argumenty.
Zwróciliście uwagę na beznadziejność naszego dotychczasowego dialogu? Ona była naprawdę zła. Ale (nomen omen) napiła się ze mną. I (dam sobie rękę uciąć, że to jakiś międzynarodowy znak przekabacenia kobiety) jej uszy nieznacznie uniosły się do góry. Smakowało jej.
- Niezłe, prawda? - błyskotliwy dialog trwał dalej. Co gorsza - z mojej inicjatywy! Milczała przez chwilę. W końcu wzięła pokal do dłoni i wychyliła jeszcze... trochę więcej niż trochę ale.
- Rewelacyjne - wycedziła przez zęby.
- No i tak miało być. Ten centuś - kiwnąłem głową w kierunku Mareczka - chciał nakarmić cię jakimś wymemłanym lagerem. Tylko, że ja już cię trochę znam. Potrafisz docenić wyjątkowość.
- Zaraz, zaraz - skwitowała szybko. - To chyba ja powinnam prowadzić tę rozmowę. Jak każdą zresztą. - Kiwnąłem głową.
- Przejmuj ją kiedy tylko zechcesz. Lubię jak to robisz.
Normalnie trudno mi w to uwierzyć, ale wydaje mi się, że się zaczerwieniła! Możliwe, że to od goryczki piwa, gotowej postawić na nogi pułk wojska, ale ja zamierzam sobie wmawiać, że to od mojego komplementu. Ona tymczasem łyknęła znów ale (w szklance zostało nie więcej niż jedna czwarta zawartości), hałaśliwie przesunęła jednym z krzeseł po drewnianej podłodze (byście widzieli minę Mareczka! Dam sobie rękę uciąć, że cedził pod nosem "kur..., niech tylko coś ta pinda zarysuje!") i wyciągnęła swoje szczupłe nogi, opierając je na siedzeniu.
- To co u ciebie słychać? - zagaiła.
- BANAŁ! - jęknąłem od razu. - Jak tak to ma wygl...
- Żartuję! - przerwała mi w połowie zdania, jednocześnie pstrykając palcami lewej dłoni. - Nie myślisz chyba, że pozwolę sobie na marnowanie sobie wieczoru na tak miałki dialog? - dodała po chwili. Dopiła resztkę ale, zerknęła nieco pogardliwie na moją, dopitą w połowie, szklankę i pomachała swoją, wymownie patrząc na Mareczka.
- W końcu jesteś sobą? - spytała rozluźniona. Lupulina robiła co do niej należało.
- Co masz na myśli? - odparłem. "Tuk". Kolejne ale wylądowało na stoliku. Właściwie to dwa. Leniowi nie chciało się czekać aż ja dopiję i przyniósł od razu repetę dla mnie.
- Pijemy piwo, obok ciebie siedzi zwykła dziewczyna, a nie jakaś erotyczna karykatura kobiety i rozmawiacie bez ładu i składu o byle czym. Nie to jest bardziej podobne do ciebie? - spytała. Uśmiechnąłem się. Tym razem to ja pstryknąłem palcami obu dłoni i zerknąłem na sufit. Zawsze tak robię kiedy ktoś mnie "uceluje".
- Z twojego opisu wynika, że mam nudne i niezbyt wymagające życie - odparłem.
- A nie masz?
- Nawet jeśli mam to kiepsko się o tym pisze.
Klasnęła w dłonie i zarechotała, wyraźnie zadowolona. Chyba już nawet zapomniała, że spoliczkowałem ją nie zamawiając na ten wieczór gorzały. Za to ja stawałem się nieco poirytowany. Czy ona zawsze musi wygrywać?
- Oj, kochanieńki, widzę, że podoba ci się mój opis. Nie chcesz tego przyznać, ale doceniasz go. Tak samo jak doceniasz to, że smakuje mi twoje cholerne ale.
- Ostatnie schlebia mi najbardziej.
- Spójrz na siebie - powiedziała i zmierzyła mnie od góry do dołu. - Niski, chuderlawy, z grzeczną buzią chłopiec. Jakby nie ta bródka i coraz częstsza siwizna to Mareczek spytałby cię o dowód.
- W lidlu wciąż mnie pytają - rzekłem, rumieniąc się. Za to ona zaśmiała się w głos.
- Lubię, cię wiesz? - powiedziała, pukając zawadiacko czubkiem trampka w moje udo. - Jak mało kto masz świadomość tego czego ci potrzeba. Dobrze znasz siebie. Zbyt dobrze.
- A to dlaczego?
- Bo boisz się, że to co sobą prezentujesz nie wygląda dość ciekawie. I zaczynasz aktorzyć.
Rozejrzałem się zmieszany po sali. Całe szczęście było mnóstwo ludzi i raczej mało kto mógłby usłyszeć nasz dialog przez ten cały gwar.
- Chyba ciąży nade mną proroctwo dziadka Jasia - powiedziałem półgłosem.
- Co wywróżył ci poczciwy dziadunio? - spytała, o dziwo bez najmniejszej nuty pogardy.
- Mawiał, że "Mateusz dojdzie w życiu do czegoś wielkiego. Będzie kimś sławnym". Wierzył we mnie jak mało kto. Nawet nie wiesz jakim ciosem było dla mnie kiedy odszedł. Za wcześnie - powiedziałem i spojrzałem się na nią pierwszy raz z wyrzutem. Bądź co bądź - to była jej sprawka. Wzruszyła ramionami.
- A jednak jego słowa żyją w tobie do dziś. Może powinieneś dać im odejść tak jak jemu?
- Uważasz, że...
- Tak - przerwała mi twardo w połowie zdania. - Uważam i zawsze uważałam, że masz zbyt duże oczekiwania w stosunku do życia i siebie.
Wciągnąłem głęboko powietrze i zamilkłem na kilka chwil. Popijałem ale i delektowałem się ponadprzeciętną goryczką. Za rzadko pozwalamy sobie na smakowanie tego co jest, przynajmniej teoretycznie, nieprzyjemne. Nie jesteśmy koneserami gorzkiego smaku.
Nagle zorientowałem się, że ona próbuje otulić mnie swoim ciepłym uśmiechem.
- Rozchmurz się! - zawołała. - Po kolei - co ci sprawia radość w życiu?
- Dobre piwo - zacząłem wymieniać, unosząc jednocześnie szklankę. - Muzyka. Zabawa z synem. Chwila relaksu z kobietą. Szybka jazda na rowerze. Gwar knajpy. Wieczór ze świecami w domu. Książka. Pisanie. Bieg. Spacer. Zapach powietrza zimą... - wypluwałem kolejne słowa jak nakręcony.
- Stop! - zawołała i uderzyła pięścią w stół. - Stary! Oczy ci się świecą!
- Poważnie?
- Poważnie. Umiesz dobrze żyć. Tylko nie potrafisz tego smakować.
- Dlaczego tak się dzieje?
Klasnęła w dłonie.
- Bo udajesz.
- Dopasowuję siebie do ramy, a nie na odwrót?
- O to, to! Dokładnie.
- To nawet zabawne - powiedziałem. - Wiesz co życzyła mi siostra na urodziny? "Nie kreuj się. Po prostu bądź".
- No i z całym szacunkiem dla Jasia, powinieneś słuchać żywych.
- Ciekawa rada jak na zdanie wypowiedziane przez Śmierć - skwitowałem, czym zasłużyłem sobie na kopniaka.
- Człowiekowi do szczęścia potrzeba dachu nad głową, pełnej michy, jakiejś rozrywki i bata nad głową w postaci mnie - rzekła.
- Prosty skład - skomentowałem.
- Z gruntu coś co zaczyna się w punkcie A i, choćbyś się zesrał, kończy w punkcie B najlepiej wychodzi jak jest proste - powiedziała. - Wiesz za co lubię swoją robotę? - spytała, a ja kiwnąłem głową, zachęcając ją do odpowiedzi. - Nie muszę nosić ze sobą dowodu.
Roześmiałem się w głos, aż Mareczek spojrzał się na mnie karcąco.
- I tak każdy wie kim jesteś - rzekłem, a ona kiwnęła głową.
- I co robię, kropka. Jeśli wątpisz - wybierz się na Doły.
- To zaczyna brzmieć ponuro.
- Sam wiesz, że nie powinno. Po to macie to pieprzone życie, żeby je wykorzystać po swojemu. Nikt was nie zmusza do bycia kimkolwiek. Ba! Dostaliście w gratisie wyobraźnię! Możecie kombinować - to mi się podoba, a tamto nie. Żadnych reguł. Byle zmieścić się w czasie zanim wreszcie przyjdę - rozgadała się. Musiała się chyba zorientować bo nagle przerwała i sięgnęła łapczywie po piwo. Wzięła szybki wdech. - A wiesz jaki jest jedyny grzech jaki uznaję? - wystrzeliła ze świstem.
- Niech zgadnę - grzech zaniechania? - odparłem. Roześmiała się i zrzuciła nogi z krzesła. Gwałtowanie przysunęła się do mnie.
- Bingo! - zawołała i objęła dłonią moją głowę. - Idźmy stąd. Irlandzka knajpa. Ale. Śpiewy i celtycka muzyka. To mój pomysł. Może być?
- Tak, tylko... - wydukałem zmieszany. - Dominika, Kuba. Miałem do nich wcześniej wrócić.
- Masz moje słowo, że będą dziś spali całą noc. Nawet nie zauważą kiedy wróciłeś. Obiecaj mi tylko, że jutro poświęcisz im cały dzień.
- Obiecuję. Zamierzałem zabrać ich do lasu - rzekłem, a ona przyklasnęła w dłonie.
- Znakomicie! Lubię się z tobą bawić - dodała, już kokietując.
- A ja lubię w ogóle się bawić. Mówisz ale, muzyka, śpiew, ciepły kąt i dach nad głową? Cóż... Czego potrzeba więcej do dobrego życia?
Źródło: http://www.hdwallpaperup.com/ |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz