wtorek, 21 listopada 2017

Nihil

"Myślę pozytywnie, lekarz kazał myśleć pozytywnie,
myślę pozytywnie, nic mnie nie wkurwi dzisiaj"

Znacie ten kawałek Sokoła? Pewnie nie. Sam nie jestem wielkim fanem jego twórczości, co jest dość zabawne, bo lubię jego teksty, ale nie słucham go prawie wcale. Nie wiem czemu. Tym bardziej, że jako jeden z niewielu (jedyny?) w Polsce już dawno przyznał, że raper z niego mierny i to co tworzy określa bardziej jako melorecytację. Miło, że nie próbuje wprowadzać słuchaczy w błąd, kreując się na kogoś kim nie jest i nie będzie.

Jednak nie o Sokole i moich hip-hopowych teoriach będzie ten tekst. Wróć proszę na moment do cytatu z początku. Jak to jest? Myślisz pozytywnie? Jak wstajesz rano to uśmiechasz się na siłę, bo wtedy ponoć mózg produkuje endorfiny, nieświadomy tego, że uśmiech jest wymuszany? Mówisz sobie, że "będzie dobrze" i "wszystko zależy od nastawienia"?



Takich rad można znaleźć wiele. Można też pić zieloną herbatę albo yerba mate. Albo jeść dużo czekolady. Można też biegać, jeździć na rowerze, słuchać energicznej, wesołej muzyki i oglądać tylko komedie. W najgorszym wypadku można pójść do coach'a i on już Ci tak nagada, że od razu poczujesz się silny i szczęśliwy.

Kilka osób pewnie już się zaczyna na mnie denerwować, myśląc - "co on znowu pisze?!". Od pewnego czasu słyszę, że moje teksty nie są specjalnie optymistyczne, a spomiędzy wierszy przesiąkają informacje, że jestem nieszczęśliwy, rozgoryczony i pogrążony w tym co niefajne w przeszłości.

Wyjaśnijmy to już na wstępie. Po pierwsze - ostatnio nie piszę prawie wcale, więc nic z moich tekstów nie przesiąka :). Po drugie - owszem, to co pisałem w tym roku i w części ubiegłego miało raczej... może nie negatywny, ale dość ponury wydźwięk. Po trzecie - wiele się nie zmieniło, a jednocześnie zmieniło się wszystko. I o tym dziś piszę.

Strasznie poszatkowany mi ten tekst wychodzi, ale znów poproszę - cofnijmy się trzy akapity do góry. I od razu przyznam się Wam: od zawsze byłem skory do tego typu myślenia. Optymistyczny, wesoły chłopak, z inklinacją do permanentnego śmiania się ze wszystkiego i rozśmieszania kogo się da. Wszystko jest możliwe, wszystko się da, marzenia się spełniają i w ogóle jak w coś mocno wierzysz to tak się stanie. Potrzeba tylko czasu.

Trochę czasu. Albo więcej czasu. Albo bardzo dużo czasu. Jasna sprawa - nic nie dzieje się od razu. Jeśli meta nie jest za tym zakrętem, to na pewno będzie za następnym.

Zderzyłem się w tym roku ze ścianą. Wchodziłem w 2017 jako człowiek wolny od stałych zobowiązań, za to pełen zapału do pracy, z premierą debiutanckiej książki pod pachą i pomysłem na kolejną. Z ambicją na turystyczne podboje wszechświata, coraz bardziej mobilnym ancymonem w domu, który motywuje mnie jak nikt i - last but not least - odnoszącą coraz większe sukcesy, równie zapaloną do moich idei co ja Dominiką.

Żeby było zabawniej - każdy z postawionych celów zrealizowałem. Napisałem drugą książkę. Zrobiłem co tylko się dało, żeby wypromować pierwszą. Sporo pisałem na bloga i w miarę regularnie jeździłem na wycieczki. Zrobiłem też kilka całkiem przyzwoitych wyników biegowych. Powinienem być tak rozpędzony, żeby ściany rozwalać albo przeskakiwać, a nie się o nie rozbijać.

Ja się rozbiłem. Tak mi się przynajmniej długi czas wydawało. Bo teraz wiem, że nie rozbiłem się ja, ale moje oczekiwania. Szklana bańka pękła i roztrzaskała się na miliard elementów. W pewnym momencie autentycznie wydawało mi się, że już po mnie. Że poniosłem całkowitą klęskę. Nie chciało mi się robić nic, straciłem poczucie sensu czegokolwiek.

Coś mi jednak nie grało. Gdzieś w środku tliła się we mnie wątpliwość. Kurczę, różne rzeczy już w życiu przeszedłem. Nie były to może jakieś dramaty, po których trudno normalnie położyć się do łóżka i zasnąć, ale nie były to wydarzenia dające jakiekolwiek powody do optymizmu. Ba! W sumie największe wyboje kojarzą mi się z okresem mojego życia, który uważam za najlepszy. To jak to jest? Wtedy dawałem radę, a teraz nie?

Zawsze byłem beztroskim chłopcem. Beztroska, jak każda cecha, w zależności od kontekstu może być wadą albo zaletą. Można być przez nią pierdołą, która z niczym sobie nie radzi, ale można też być pewnym siebie człowiekiem, który robi swoje niezależnie od okoliczności. Wydaje mi się, że w moim przypadku był to atut. Choćby się paliło i waliło - ja pozostawałem sobą i robiłem po swojemu. Że nie zawsze słusznie? Niezgodnie z regułami? Z radami innych? Oczekiwaniami?

Wzruszałem ramionami.

Któregoś pięknego dnia coś się we mnie zmieniło. Już nie byłem karmiącym się radością jak mlekiem matki chłopakiem. Stałem się zjadliwie ambitnym, przeintelektualizowanym typkiem, mającym zakodowaną konieczność do udowodnienia całemu światu, że jest najlepszy we wszystkim.

Już wiecie dlaczego rąbnąłem o tę ścianę, prawda? Mając prawko na kategorię "B" wmówiłem sobie, że dam radę w wyścigówce, na dodatek zbudowanej pośpiesznie w garażu kolegi. To nie miało prawa się udać.

Świadomość tego, że to nie to co robię jest nie tak, ale to w jaki sposób myślę spłynęła na mnie jak... zabrzmi to żenująco i patetycznie, ale trudno - jak łaska. Nie wskażę tego dnia palcem w kalendarzu, ale w pewnym momencie dotarło do mnie, że muszę się wyzerować. I to zrobiłem.

Ogołociłem się do zera. Ze wszystkiego. Z wiary. Z nadziei. Z goryczy. Z nienawiści. Z oczekiwań. Zostawiłem tylko to co zostać zawsze musi - miłość. Jedyne uczucie, którego - dzięki Bogu! - nie da się wygasić.

Jakiś czas temu odbywałem, skądinąd bardzo interesującą, rozmowę. Usłyszałem w niej, że moje podejście do życia jest nihilistyczne. Czym sobie zasłużyłem na tę opinię? Bo powiedziałem, że obecnie nie czuję, żebym miał na cokolwiek jakiś większy wpływ. Żeby coś jakoś wybitnie mnie kręciło. Żebym kipiał energią i werwą do działania. I przede wszystkim - nie uważam, żeby świat był wobec ludzi sprawiedliwy.

A już na pewno w tym żenującym, "człeczkowatym" podejściu - że co chcesz to dostajesz. Nie! Dostajesz tyle ile sobie samemu weźmiesz i wypracujesz. Ani odrobinkę więcej, ani odrobinkę mniej. Jeśli nie spędzasz życia z kobietą, którą kochałeś w liceum, to nie dlatego, że nie było Ci pisane, tylko dlatego, że coś poszło nie tak. Może ona nie czuła tego samego? A może Ty coś, pardon, spierdoliłeś? Dałeś za mało albo nie dałeś wtedy kiedy trzeba?

Tylko odpowiedz sobie teraz - czy to, że nie jesteś z nią ma jakiekolwiek prawo determinować czy kochasz teraz kogoś innego i jesteś z nim szczęśliwy?

Zwierzę się Wam z czegoś. Nigdy nie byłem dobry w cieszeniu się z tak zwanych "drobiazgów". Cóż, domowe życie czy jakieś amatorskie podloty do sportu czy twórczości wydawały mi się zbyt mało podniosłe, żeby mieć jakąś wartość. Wiecie, jak mieć ognisko domowe to buchające jak ogień w hucie, jak być sportowcem to przynajmniej Phelpsem, a jak być pisarzem to minimum Hemingwayem.

Tymczasem Bajas-nihilista, ten pesymistyczny truciciel, piorący swoje brudy przez blogspot.com zakochał się ostatnio w śmiechu. Nie rechocie po dowcipie. Tym takim najprostszym, najgłośniejszym śmiechu, wydobywającym się prosto z serca i płuc. W śmiechu bawiącego się dziecka. Znacie go? Praktykujecie? Ja przyznam, że jeszcze do niedawna zapomniałem o jego istnieniu.

Kocham teraz ganiać się z tym moim małym świrem. Hahamy się obaj jak dziki, kiedy tańczymy na środku dużego pokoju w samych majtach. Jakie to jest świetne! Takie... proste. Oczywiste, ale jednocześnie ma w sobie coś z... jakiejś mistycznej, tajemnej mocy. Buduje wkoło pancerz, przez który nie dostaje się żadna zła siła - jak, wybaczcie banał, ochronna bańka nad Hogwartem w ostatniej części Harry'ego Potter'a.

Pewne rzeczy, a właściwie to wszystkie, obdarte do cna ze swoich "ekstra" znaczeń nabierają całkiem nowego wymiaru. Nagle się okazuje, że śmiech nie zależy od poziomu dowcipu czy Twojego humoru, ale jest radością samą w sobie. Bezwarunkową. Smakuje wtedy jak woda wypijana prosto z górskiego potoku.

Wszystko jest na swój sposób bez sensu. Każda czynność (a im będąca wyżej u Maslowa tym bardziej) nie ma większego znaczenia, z globalnej perspektywy. Dzisiejszy płacz nie ma wpływu na jutrzejszy śmiech. Łączenie jednego z drugim jest jak dorabianie faktów do teorii. Jest zwyczajnym naciągactwem.

Podobnie jak jest nim okłamywanie mózgu, że uśmiechasz się rano, bo masz dobry humor. Jak udawanie przed przyjacielem, że choć nie rozmawialiście od roku, to dziś możecie pogadać jakbyście nie widzieli się kilka godzin. Jak wmawianie sobie, że przestało Ci zależeć na jakiejś osobie, rzeczy czy wydarzeniu.

Wiecie z czego się cieszę najbardziej? Że w ostatnim czasie wielokrotnie zaglądałem w oczy bestii jaką jest strach. I za każdym razem się okazywało, znów banał!, że tylko oczy ta bestia ma wielkie. Czuję się coraz bardziej czysty. Jeszcze tylko spłacę kilka zobowiązań i mam nadzieję wreszcie odzyskać pełną kontrolę.

Nie ma co udawać, że czarne jest białe, nawet jeśli takie myślenie jest dla nas wygodniejsze. Jeśli uchodzi za pozytywne i optymistyczne - a takie zdaje się być w społeczeństwie bardziej akceptowalne. Jeśli jest do dupy to jest. Kropka. Ale jeśli jest śmiech, to nie ma nic innego. Kropka.

Proste to, puste i bezsensowne. Tylko jeśli pustkę, jeśli zero potraktujemy jako zbiornik nieograniczonego potencjału, jako korytarz z drzwiami do wszystkich możliwości? Cóż, ostatnio wolę to swoje nieokreślone, trochę naiwnie beztroskie nihil, od wypełnionego trocinami, ładnie opakowanego czegoś. Skoro w ostatecznym rozrachunku nic nie ma wartości (bo, chciał nie chciał, nic materialnego nie trwa wiecznie), to lepiej cieszyć się niczym niż zadręczać brakiem czegoś.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz