środa, 22 lipca 2015

Love

W Łodzi mieszkam, Łódź uwielbiam, Łódź mnie fascynuje i Łódź opisuję. Muszę się jednak przyznać do czegoś. Wszystkie te moje uczucia wobec Łodzi są nie do końca uczciwe. Sercem i myślami jest mi bliżej do kogoś innego. Kogoś, kto położony jest jakieś dwieście kilometrów na południowy - zachód od mojego obecnego domu.


Wrocław. "Miasto Spotkań", jak się reklamuje. Oj, spotykam się z nim (hm ;)) z ogromną przyjemnością. Nasz pierwszy raz zaliczyliśmy w 2012, w styczniu. Zachmurzone niebo i doskwierający mróz nie przeszkodziły mnie i Dominice zaglądać w bajeczne, wąziutkie, średniowieczne uliczki, podziwiać cudowny Stary Rynek, a nawet zachwycić się ogromem wrocławskiego zoo.


Zakochaliśmy się.

Ba, zakochaliśmy się na tyle mocno, że postanowiliśmy się tam przenieść. Wszystko układało się jak w bajce, udało nam się nawet wynająć mieszkanie na poddaszu kamienicy stojącej na Rynku! W zasadzie równo trzy lata temu zwialiśmy z Łodzi realizować swoje marzenia, optymistycznie zapatrzeni w przyszłość. Jednak jak tu nie być optymistą, kiedy przyjemny miejski gwar, pomieszany z muzyką ulicznych grajków i kojącym chlupaniem fontanny, wlewa się przez całą dobę do niewyobrażalnie klimatycznego mieszkania, z unikalną zieloną podłogą i widokiem na wieżę ratusza nawet z łóżka.

Niestety, szara polska rzeczywistość dała nam popalić, równie zresztą mocno, co nasz brak doświadczenia i odpowiedniego przygotowania. Miesiąc zleciał szybko, ale nie przyniósł oczekiwanych efektów. W drugiej połowie sierpnia wróciliśmy do Łodzi.


Wyobraźcie sobie piękną, smukłą karafkę, pięknie zdobioną, wykonaną z nieskazitelnego szkła. Teraz karafka upada i rozbija się na drobne kawałeczki. Tak właśnie się czuliśmy, maksymalnie rozbici, zdruzgotani, jakby ktoś kazał nam grać komediową rolę w dramacie.

Minęły sobie trzy lata, sporo się pozmieniało, nam się, całe szczęście poprawiło. W końcu musiał przyjść ten moment. Pojawiła się okazja, żeby wrócić do Wrocka. Plany na trzy dni wolnego były różne, ale od początku do końca siedziało nam w głowie "Wrocław, Wrocław, Wrocław...".

Wskoczyliśmy w autokar, który teraz pędzi 3 godziny z Łodzi i znów zobaczyliśmy to co nami tak mocno zakręciło.


Drogi Czytelniku, jeśli jeszcze tam nie byłeś, pakuj się i jedź! Zobacz tętniący życiem Rynek, średniowieczne ślady w zabudowie, rozwidlającą się malowniczo Odrę, mający w sobie mistyczną aurę Ostrów Tumski, imponujący Most Grunwaldzki, Halę Stulecia, Pergolę, zwierzęta w zoo, a na końcu obejrzyjcie to wszystko jeszcze raz z 49. piętra Sky Tower!

I przede wszystkim zobacz coś jeszcze innego. Coś, co wydaje mi się unikalne w skali Polski. Może jeszcze za mało widziałem, ale tylko we Wrocławiu jest ta życzliwa, pozytywna atmosfera. Nie spotkałem się nigdzie indziej z taką specyficzną uprzejmością, z jednej strony podszytą swego rodzaju obojętnością (bo każdy ma swoje sprawy i niech je sobie ogarnia), z drugiej ciepłą i otwartą, kiedy już dochodzi do kontaktu.



W Łodzi przyzwyczajony jestem do tego, że każdy zerka na każdego, często spode łba, gdzieś z tyłu głowy zaszywając niezrozumiałą zazdrość czy zawiść. We Wrocławiu zdarza się to wyjątkowo rzadko.

Nie ma co ukrywać, że jest idealnie. Sporo jest niestety żebraków, cwaniaków, zdarzają się też typowo polskie popisy chamstwa i buractwa. Nie ma róży bez kolców. Na szczęście całkowity obraz Wrocławia oczarowuje na tyle, że te wszystkie drobiazgi przestają przeszkadzać.

Marzy mi się wrócić tam i zamieszkać na dłużej, tym bardziej, że bliżej stamtąd do mojej innej miłości, czyli Sudetów, z Karkonoszami na czele. Póki co jednak zostaję tutaj, ale może zbiorę się i, idąc za radą mamy, napiszę książkę o (lub we) Wrocławiu...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz