niedziela, 14 stycznia 2018

Trochu historii i trochu przyrody | Wolbórz - Zalew Sulejowski - Podklasztorze | [WŁÓCZYKIJ #19]

Obiecaliśmy sobie z tatą, że skoro zrobiliśmy "Tour de Jeziorsko" to wypadałoby odwiedzić również drugie z dużych jezior województwa. Tym bardziej, że trasa wiodąca z Łodzi, między innymi przez Wolbórz to dla nas "kultówka", czy trzymając się retoryki kolarskiej - klasyk. Dzień zapowiadał się znakomicie, mieliśmy o czym pogadać, więc nie pozostało nic innego jak pędzić przed siebie. Tym bardziej, że szykowałem dla taty małą niespodziankę.

Zaczyna się to wszystko jak w moim pierwszym Włóczykiju - od Starowej Góry, wówczas rozoranej przez prace na krajowej jedynce. Przebiliśmy się z zachodu na wschód po tym marsjańskim gruncie, jaki zazwyczaj tworzy się podczas robót drogowych i pustą drogą, przy akompaniamencie leniwie świecącego słońca zaczęliśmy wędrówkę do celu.




Nie powiedziałbym, żeby ta wersja trasy z Łodzi nad Zalew obfitowała w niezliczone atrakcje. Mija się tu domy w kolejnych miejscowościach, jadąc charakterystycznymi zygzakami - co chwilę odbijając to na południe to na wschód. Myślę, że dałoby się wytyczyć w tamtym kierunku bardziej atrakcyjną krajoznawczo marszrutę, ale po co - skoro ta jest najkrótsza, a w przypadku tej wycieczki to cel się liczy najbardziej.

Za Starową jest Konstantyna, a za Konstantyną Grodzisko. W Grodzisku znajduje się efektowna posiadłość o nazwie Bajkał. Na zdjęciach satelitarnych widać, że właściciel posiada na tym terenie niemałe jeziorko.


 



Uwielbiam jeździć tą trasą ze względu na wspaniałe, rozległe widoki pól. W tej części okolice Łodzi są stosunkowo płaskie i jest tu na czym oko zawiesić. Zabudowań nie ma zbyt wiele, więc nic nie zasłania i nie psuje widoku. Przy tak pięknej pogodzie jak tamtego dnia nic tylko rozglądać się w lewo i w prawo i wypatrywać krajobrazów o wiele piękniejszych i naturalniejszych niż słynna łączka Windowsa ;).


Nieco dalej, w Kalinku znajduje się diabelnie istotny obiekt dla każdego Łodzianina. Tutaj uzdatniana jest woda, którą później myjemy ręce i plecki albo wykorzystujemy do porannej herbaty. Jest to jedna ze "stacji" po drodze z Bronisławowa, właśnie nad Zalewem Sulejowskim, do przepompowni na Chojnach i do naszych kranów. Ponoć łódzka "kraniczanka" jest najlepsza w kraju, więc to znaczy, że w Kalinku robią dobrą robotę ;).


Kiedyś śmigało się stąd śliczną, malowniczą drogą polami na przestrzał do miejscowości Modlica, ale dzisiaj trzeba korzystać z gminnych asfaltówek. A to dlatego, że stara ścieżyna została rozorana przez drogę szybkiego ruchu S-8. Zresztą to nie jedyna tranzytowa trasa w tej okolicy. Ledwie kilkaset metrów dalej przebiega autostrada A-1 i właśnie między Modlicą, a Romanowem stykają się te dwie ultraważne trasy.

Swoją drogą - podczas przejeżdżania wiaduktu widać było potężne chmury "produkowane" przez elektrownię w Bełchatowie. Bez obaw - obecne wymagania co do emisji różnych syfiastych związków są tak ostre, że z kominów wydostaje się praktycznie czyste powietrze. Można więc śmiało podpisać się pod hasłem, że Bełchatów to "fabryczka chmur, która zaspokaja 80% krajowego zapotrzebowania na cumulusy" ;). A za smog w głównej mierze obwinić kierowców starych, śmierdzących diesli i imbecyli palących w kominkach byle czym.



Co nie zmienia faktu, że i tak nie uważam spalania węgla za najfajniejszą metodę pozyskiwania energii na świecie.

Minąwszy A-1 śmiga się dalej wiejskimi drogami, praktycznie bez ruchu samochodów. Pierwszy jest Pałczew, a następnie Wola Kutowa. W drugiej z miejscowości zostaliśmy mocno zaskoczeni wysokim poziomem wody w znanej już tym, którzy czytali Włóczykija z Tomaszowa Wolbórce. Zawsze była tu raczej zdechłym strumyczkiem, a tymczasem wtedy prezentowała się jak poważna Pani Rzeka. Myślę, że spory wpływ miało na to osuszenie stawów nieopodal. W miejscu gdzie kiedyś zza zarośli widać było lustro wody, teraz jest łyso i można popatrzeć na... mulastą glebę.









Tam też znajduje się klasyczne miejsce postoju, które wykorzystujemy chyba za każdym razem. Jest nim kapliczka z pomnikiem Jana Pawła II. Rozsiedliśmy się na ławeczkach, popiliśmy i nieco podjedliśmy, a następnie uznałem, że to doskonały moment żeby zapodać temat: "tata, może zamiast jechać nad Zalew i wracać tą samą drogą, bujniemy się dalej i przez Podklasztorze śmgniemy do Piotrkowa, a stamtąd pociągiem?". Tata powiedział, że można przemyśleć, jeśli oczywiście będziemy mieli jakiś sensowny pociąg w Trybunalskim mieście.




Wiedziałem już, że dał się namówić ;).

Kolejną z miejscowości po drodze był Tychów. Miejscowość położona jest na wzgórzu, więc kojarzy mi się głównie z oporowym pedałowaniem, żeby jakoś wdrapać się wyżej. Po drodze można zerknąć na kopalnię piasku, którą pokazywałem Wam już na wycieczce do Będkowa. Warto także zwrócić uwagę na mały budyneczek, który jest siedzibą... okręgu Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. Pozdrawiam tych, którzy opierają się e-mailom!

Z Tychowa jedzie się na Biskupią Wolę, całe szczęście już po płaskim. W Biskupiej zaczyna się jeden z dwóch najpaskudniejszych fragmentów wycieczki. Wjeżdża się na wojewódzką drogę numer 716, gdzie zazwyczaj pełno jest tirów i w ogóle pędzących aut. Tymczasem... chyba nam się fuksnęło. Samochodów było jak na lekarstwo i ani się obejrzeliśmy, a już mogliśmy jechać drogą rowerową przez Kiełczówkę.





Kilka chwil później przejeżdżaliśmy przez przejazd kolejowy i mijaliśmy stację Baby. Tutaj miała miejsce katastrofa kolejowa w sierpniu 2011 roku.

Za Babami wjeżdża się w las, który również wykorzystujemy za każdym razem na postój - tym razem o charakterze bardziej, hm, hydrotechnicznym ;).

Za lasem podjeżdża się pod wysoką górę, z której później przyjemnie zjeżdża się aż do samego Wolborza. Równolegle do drogi płynie Wolbórka. Jeszcze do niedawna można było tu oglądać uprawę... chmielu (na podglądzie street view wciąż jest widoczny). Obecnie rośnie tu sobie kukurydza, a za nią, w pewnym oddaleniu od drogi zabudowania, które wyglądają na fabryczne. Nie dokopałem się póki co informacji co tu jest/było. Może browar, skoro obok rósł chmiel?

Widok na dolinę Wolbórki jest przecudny, a i sama miejscowość Świątniki, którą mija się tuż przed wjazdem do Wolborza jest również niebrzydka, bo bardzo malowniczo położona.






Wolbórz to jedno z tych miast o pięknej historii z czasów średniowiecza i późniejszych, aż do zaborów i sekularyzacji. Jędrek się zdenerwuje, ale nie mogę się powstrzymać przed napisaniem, że to kolejna ironia losu - to co dało Łodzi rozpęd i pozwoliło stać się tym czym jest, zabrało szansę wielu ośrodkom miejskim regionu. Łódź została miastem rządowym i wygrała, ale większość onegdaj kościelnych miejscowości zatrzymała się w rozwoju. Wolbórz po powstaniu styczniowym stracił nawet prawa miejskie, nadane jeszcze w XIII wieku, a odzyskane dopiero w 2011.

Mnie w Wolborzu zawsze urzeka ten małomiejski charakter, podobny do tego z Szadku. Na ulicach pachnie historią, ale poza tym jest cicho, spokojnie i kameralnie. Z daleka widać wieżę kościoła pod dobrze kojarzącym się wezwaniem świętego Mikołaja. Rynek i świątynia usytuowane są na wypłaszczeniu między rzekami Moszczanką i Wolbórką.






Tuż przed kościołem znajduje się głaz, który jest niejedyną pamiątką po wymarszu wojsk Władysława Jagiełły na bitwę pod Grunwaldem. Właśnie tutaj znajdował się punkt koncentracji wojsk przed tą najsłynniejszą z polskich bitew.

Kościół św. Mikołaja dziś przyciąga wzrok barokową wieżą, ale został zbudowany jako świątynia gotycka. Ma charakter podobny do reszty miasta - jest nieduży, ale zgrabny i zadbany. Za nim wchodzi się na senny rynek, zabudowany po części parterowymi domami i piętrowymi kamienicami. To bardzo spokojne miejsce, na którym bardzo łatwo dopatrzyć się średniowiecznych śladów w postaci układu ulic. Znalazło się także miejsce na niewielką fontannę i popiersie Andrzeja Frycza-Modrzewskiego, urodzonego właśnie w Wolborzu.

Całości dopełnia paskudny, kanciasty budynek Urzędu Gminy, pasujący do tego miejsca jak pięść do nosa.





Wyjeżdżając z rynku, przekraczając Moszczankę i kierując się na południe trzeba znów wspinać się do góry. Jednak warto się pomęczyć, żeby zobaczyć budynek (a właściwie zespół budynków), który znajduje się na szczycie. Mowa o pałacu Biskupów Kujawskich, barokowym cudeńku, wspaniale górującym nad resztą miasta.

Obiekt jest zjawiskowy, równie piękny od strony eleganckiego wjazdu co od wschodu - czyli od strony rozległego parku. Można by stać godzinami i gapić się na tę piękność, której uroku dają zarówno architektura jak i położenie. Przed pałacem znajduje się także pomnik ze słynnymi dwoma mieczami, kolejna pamiątka po wymarszu Jagiełły. Dzisiaj wnętrza pałacu wykorzystują uczniowie Technikum Mechanizacji Rolnictwa.








Z Wolborza wydostaliśmy się przejeżdżając kolejny raz S-8 (tym razem od spodu) i zaczęliśmy wjeżdżać w lasy okalające Zalew Sulejowski. Cel był całkiem blisko, ale już pod pałacem podjęliśmy ostateczną decyzję, że dzisiejsza wycieczka zakończy się w Piotrkowie.

Uwielbiam jeździć po tej okolicy, chociaż drogi są tu wyjątkowo wąskie i nierówne. Znam te rewiry jak własną kieszeń i czuję się tu znakomicie. Tym bardziej będę miał lepsze skojarzenia z tym miejscem, że akurat w tym miejscu dowiedziałem się, że dostanę moją pracę, z której aktualnie jestem bardzo zadowolony ;).

Kierowaliśmy się do Swolszewic, które już praktycznie przylegają do brzegów Zalewu. Swego czasu była to Mekka turystyki w województwie łódzkim, z jednym z najsłynniejszych pól namiotowych, czyli Borkami na czele. Sami często jeździliśmy tam na szamkę czy, żeby pograć w tenisa na tutejszych kortach. Kortach, które dziś są najlepszym świadectwem co stało się z turystyką w tej okolicy. Zobaczcie sami.



Wimbledon w Borkach. Może to tu miał trenować Janowicz, kiedy mówił o słynnych szopach?
Mniej więcej podobnie zakończyła się moja kariera jako tenisisty ;).

Stąd już rzut beretem do starej, wysłużonej tamy. Choć właściwie powinienem napisać - Tamy. Bo to miejsce wyjątkowe. Za dnia obserwowane z plaży w Treście podczas kąpieli. Wieczorami oglądane z brzegów Zalewu, klimatycznie oświetlane latarniami i reflektorami przejeżdżających samochodów. No i przede wszystkim - cel pieszych i rowerowych wycieczek. Wspomnienie czasów, kiedy "idziemy na Tamę?" było czymś więcej niż tylko pytaniem. Było obietnicą kolejnej ciekawej przygody. Oznaczało odkrywanie znanych i zadeptanych po stokroć miejsc na nowo.





A dziś jest podniszczałą reminiscencją czasów, kiedy robiło się w kółko wciąż i wciąż to samo, a jednak dawało to człowiekowi ogromną radość. Fajnie jest wiedzieć i widzieć wszystko po trochu, ale każdy przyzna, że najbardziej kocha się te miejsca, które zna się aż nazbyt dobrze. Które doczekały się swoich nazw. Które doczekały się setek wspomnień i kontekstów. Które żyją w pamięci swoim życiem.

Dzisiejsze wspomnienia to tylko slajdy, migawki. Znikające szybko jak błyskawice na niebie podczas burzy. Może i chwilowo piękne, wręcz zapierające dech w piersiach, ale nie tak doskonale kojarzące się jak ledwo przesuwające się nad głowami puchate obłoczki, na które można gapić się i gapić. Gdybym zabrał Was w tamte strony o każdym zakręcie mógłbym coś powiedzieć. Z czym mi się kojarzył. Co się tam wydarzyło. Co się tam robiło. O czym się mówiło.

Hasztagu, jesteś obrzydliwie pusty, płaski i bez znaczenia, dokładnie na odwrót jak ta Ziemia.

Dobra, dość już tej sentymentalnej tyrady. Winienem jestem dwa słowa wspomnieć - skąd się tu taka Tama i ta wielka woda wzięły? Otóż w latach 60. zdecydowano się na budowę sztucznego zbiornika, mającego za zadanie stanowić rezerwuar wody dla Łodzi i Tomaszowa. Przecięto więc Pilicę betonowo-ziemnym wałem i rozlano jej wody tworząc tę oazę. Jezioro, oprócz funkcji magazynowej, służy także retencji wód, produkcji energii i oczywiście rekreacji.

Dogadawszy się na tamie co do szczegółów mojej wtedy przyszłej, a dziś obecnej pracy i zaczerpnąwszy świeżego powietrza ruszyliśmy południowym skrajem Zalewu. Nie wiem czy powinienem napisać, że zmieniło się tam wiele, czy raczej, że krajobraz niewiele różni się od tego z moich wspomnień. Wiele widoków jest takich samych, ale nie da się ukryć, że przybyło diabelnie dużo nowych domów letniskowych (swoją drogą powciskanych jeden obok drugiego na mikroskopijnych działkach - co to za przyjemność?), a droga zwana przez nas kiedyś "Piaszczystą" wygląda dziś jak typowa osiedlowa uliczka z przedmieść Warszawy - równy asfalt i ledowe latarnie. Trochę boli mnie fakt, że pewne elementy straciły swoją swojskość.




Za to z zaskoczeniem stwierdziłem, że między Trestą, a sąsiadującą Twardą stoi sobie... drewniany kościół. Jestem fanem tego typu architektury i aż ciężko było mi uwierzyć, że jakoś do tej pory nie zarejestrowałem faktu, że istotnie jest tam świątynia z drewna. Tymczasem na wiernych z okolicy czeka kościół przeniesiony w to miejsce z Tomaszowa, choć jeszcze wcześniej stojący we wsi Tobiasze (miejscowość na drodze z Łodzi do Tomaszowa, kawałek za Ujazdem).

Na rogu skrzyżowania między Twardą, a Trestą stoi także kapliczka, w/przy której zdarzało nam się chować przed ulewą.




Później jest długi zjazd i przepiękny, wysoki las. Droga skręca w prawo, do wsi Karolinów. Tu też nawędrowaliśmy się sporo, a to pieszo, a to rowerami, po prostu na wycieczkę albo na lekcje jazdy konnej (której nigdy nie opanowałem w stopniu choćby minimalnym). Przejechawszy przez miejscowość wjeżdża się do lasu, który opuszcza się w zasadzie dopiero w miejscu, gdzie Zalew się kończy (to znaczy, właściwie to zaczyna, ale dla nas się kończył).






Przyjemnie pustymi drogami dojechaliśmy do Zarzęcina. To kolejna z większych, letniskowych miejscowości po tej stronie Zalewu. Za Zarzęcinem minęliśmy piękną, leśną strugę i... zaczęło się trochę kłopotów. Otóż stan drogi zaczął się bardzo gwałtownie pogarszać. Dziury były iście marsjańskie, a do tego w wielu fragmentach szlak robił się błotnisty i mokry. Troszkę poklęliśmy pod nosem, ale za to z jaką przyjemnością wjechaliśmy na asfalt przed Podklasztorzem!









W Podklasztorzu, które jest częścią Sulejowa, znajduje się, a jakże!, klasztor! Słynny to budynek z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na to, że to jeden z najsłynniejszych w Polsce zabytków pocysterskich, obok Jędrzejowa i Wąchocka. Romańsko - gotycki kościół pw. świętego Tomasza z Canterbury, który stanowi największą wartość z pozostałych po całym założeniu budynków jest zachwycający. Pozostałości zabudowań klasztornych dają tylko częściowe pojęcie o tym jak piękne musiało być to założenie w czasach świetności. Można spędzić wiele czasu na podziwianiu detali tego co pozostało w całości i śladów budynków wymazanych przez historię.

Jest to także wyjątkowe miejsce ze względu na obecność w północnej części założenia... hotelu. Był to, zdaje się, jeden z pierwszych tego typu hoteli w regionie. Dziś zachwycamy się przerobionymi na ekskluzywne "sypialnie" budynkami pofabrycznymi w Łodzi, ale na przełomie wieków hotel w takim miejscu to była petarda. Warto mieć to na uwadze.












Zwróćcie uwagę na "stylowe" siedziska, wspaniale komponujące się z dostojnym wnętrzem świątyni...
Po zwiedzeniu klasztoru darowaliśmy sobie oglądanie samego Sulejowa. Zależało nam na tym żeby zdążyć na pociąg, a poza tym... czekał na nas najgorszy fragment podróży. Drogi krajowe numer 74 i 12 biegną razem tym samym szlakiem, na którym nas trafiał szlag. Sznury samochodów w obu kierunkach są nie do wytrzymania z perspektywy rowerzysty. Przyznam szczerze, że modliłem się już o Piotrków.





Kiedy po tej męczarni dotarliśmy wreszcie do celu, zajrzeliśmy jeszcze na Stare Miasto, żeby tata zerknął na odrestaurowaną wersję rynku. Powoli udaliśmy się na stację i w zasadzie co do minuty zdążyliśmy na pociąg. Rychło w czas, bo akurat zaczynało kropić.

Cóż... znakomita wycieczka! Były i rzeki i lasy i pola i łąki i strumyczki, a do tego kościoły, pałac, klasztor i kultowa, choć niezbyt urodziwa tama. Polecam ten szlak!

1 komentarz: