niedziela, 17 grudnia 2017

Kur... de France | Wzniesienia Łódzkie | [WŁÓCZYKIJ #17]

Wiecie, że uwielbiam się katować prawda? Jak nie pod wiatr, to przynajmniej ze 120 kilometrów. Jak nie wracam do domu mając w pamięci przynajmniej jeden moment, kiedy chciało mi się płakać to uważam wycieczkę rowerową za całkowicie nieudaną. W ramach finiszu wakacji (i niestety trochę lata) wymyśliłem sobie super wojaż - przejażdżkę po Wzniesieniach Łódzkich. Tak jak ostatnio większość moich tekstów miała charakter bardziej krajoznawczy, tak tym razem wrócę do tego co rzeźbiłem na początku. Do opisu przeżyć wewnętrznych. A właściwie to do opisu jednego ze Wzniesień Łódzkich jakim był mój nastrój tego dnia - systematycznie rósł do góry, osiągnął szczyt nieopodal Parowów Janinowskich, a następnie opadał stromo w dół, niemal do dna.

Ale warto było :). Zapraszam!




Słońce świeciło w sam raz. Nie było ani za gorąco, ani za zimno. Praktycznie bez wiatru. Miałem multum wolnego czasu i sporo zapału. Prawdę powiedziawszy z ogromną ochotą wybierałem się na wycieczkę o bardziej przyrodniczo - krajobrazowym charakterze, bez większych miast w planach, choć jak to zawsze bywa - na początku i na końcu była Łódź!

Zjechałem całe miasto, żeby przez Łagiewniki dostać się do Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Wiedziałem, że każdy kilometr będzie miał tego dnia znaczenie, ale ja postanowiłem nieco przykozaczyć. Wydaje mi się, że mimo wszystko, niezależnie od tych dziesięciu kilometrów na starcie - i tak miałbym dość pod koniec.


Wyjechałem z łódzkiego lasu ulicą Okólną i tu zaczęła się prawdziwa zabawa we Włóczykija. Skręciwszy w wąską, ale ślicznie, sielsko zabudowaną ulicę Żółwiową zacząłem wspinać się na pierwszą z górek. Nie spieszyłem się (tak jakbym był zobligowany nazwą ulicy). Doświadczenie z maratonów daje o sobie znać w takich chwilach. Nie ma to tamto - prędkość w moich gęstych, acz krótkich włosach jeszcze zdążę poczuć. Wlokłem się na tyle, że zdążyłem zamienić parę słów z przesympatycznym starszym panem siedzącym na wózku inwalidzkim. Pytał się mnie "co widać"? Odparłem, że górkę i że to jest piękne.

Bo było. Wspiąłem się na stromy szczyt i już po chwili gnałem jak szalony w dół, próbując jednocześnie robić zdjęcia i się nie zabić. Czyż nie o to właśnie chodzi w jeździe na rowerze? Żeby wjechać na tę najwyższą górkę, a potem z niej zjechać? Kiedyś pojadę na Jurę i pokażę Wam jaki tam jest zajebisty zjazd. To jest właśnie frajda z życia!




Droga nie sprzyjała o tyle, że była nierówna, ale za to jakie krajobrazy! Oj jakże cieszyłem się z tych kwiatów i chmur, ileż piękna tego dnia moje oczy się nałykały! Doprawdy cudownie. A tym lepiej, że asfalt się wyrównał i nie musiałem tak mocno skupiać się na utrzymywaniu równowagi.

Zbliżałem się do Dobrej. Miejscowości znanej mi dość dobrze z Biegu Powstańca - dziesięciokilometrówki, która odbywa się w lutym i upamiętnia bitwę z Powstania Styczniowego. W 1863 pod Dobrą doszło do starcia oddziałów powstańczych z Rosjanami i Kozakami i... cóż. Bitwa zakończyła się kompletną klęską. Co ciekawe część poległych w bitwie pochowana jest na Starym Cmentarzu w Łodzi.

Ja Dobrej latem nie widziałem i... nie wiem czy nie wolę jej zimą. Ostrzyłem sobie ząbki na krajobrazy, jakie pamiętam z biegu (ale wtedy niespecjalnie mam głowę do tego, żeby się na nich skupiać), a tymczasem latem większość z tych widoczków zasłaniają liście :). Może i przyjemniej w wakacje, ale zimą więcej widać! Na szczęście kiedy wspiąłem się na "Górkę Ślimaka" widoku nie zasłaniało nic - a był on rewelacyjny. Może to nie góry sensu stricto, zawsze przyjemniej popatrzeć na świat z tych paru metrów nad poziomem morza wyżej.







Rozpierdaczoną drogą jakimś cudem zjechałem z ślimaczego szczytu, chociaż niewiele brakowało, a straciłbym kilka zębów. Widoki tuż po żniwach były przecudne. Jednak przełom sierpnia i września to wyjątkowo wdzięczna pora na wszelkie wojaże!

Odbiłem z asfaltu na polną drogę, żeby przejechać obok kościoła mariawitów. Większość świątyń tego odłamu katolików (mówi się na nich również "starokatolicy") jest dość podobnych - ceglanych, neogotyckich, obowiązkowo z obrazkiem Maryi na fasadzie. To ciekawa forma religii chrześcijańskiej, znacznie bardziej tolerancyjna i jakaś taka bardziej... ludzka, od klasycznego katolicyzmu. Nie jest to może najpotężniejszy odłam religijny w Polsce ani na świecie, ale wydaje się, że mariawici radzą sobie całkiem nie najgorzej.





W kościele odbywało się nabożeństwo, więc nie zaglądałem zbyt dokładnie do wewnątrz świątyni. Zjechałem stromą drogą do rzeki i stawu, a więc do "centrum" wsi. Miejscowość to jak każda inna i psy obszczekują mnie jak wszędzie indziej (i mnie to wnerwia jak zawsze). Ciekawsze jest kawałek za budynkami mieszkalnymi i nieopodal kościoła katolickiego, pw. św. Jana Chrzciciela i św. Doroty (kościół jak kościół - znów ceglany neogotyk - ale za to jaką sobie kampanilę dowalili!), czyli na cmentarzu.

Oprócz kilku nagrobków w "starym stylu" jest tu także obelisk upamiętniający powstańców poległych pod Dobrą, tablica pamiątkowa i... kamienny stół. Moja wyobraźnia podsuwa mi dziwne skojarzenia do czego może ten obiekt służyć, więc uznałem, że to dobry moment, aby stąd spadać. Hop! Przez krajową "14" i już byłem w Michałówku. Z czego zapamiętam tę miejscowość? Oprócz pięknych krajobrazów z silnej, wiejskiej woni ;). Przemknąłem na wdechu przez najgorszy moment i już zjeżdżałem do Dobieszkowa. Nie myślcie, że się cieszyłem, że jest z górki. Nie cieszyłem się. Wiedziałem, że to mi się jeszcze czkawką odbije!







Tymczasem jednak cieszyłem się widokiem rozległego stawu wzdłuż drogi, za którym płynie sobie struga Młynówka, dopływ Moszczenicy, znany skądinąd, ale o tym za moment. Bo zanim przekroczyłem rzeczułkę, musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie - czy ośrodek konferencyjno-wypoczynkowy zbudowany na bazie dawnego dworu i folwarku jest wart zobaczenia? Zdecydowałem, że nie i chyba słusznie, bo dwór jest mocno przebudowany i niewiele dziś dawnych śladów można w tym miejscu zobaczyć.

Dlatego skierowałem się na południe. Zatrzymałem się na moment przy mostku nad wspomnianą wcześniej Młynówką, żeby zerknąć na rezerwat przyrody, jaki został powołany "nad" tą rzeczką. Zowie się ów rezerwat Struga Dobieszkowska i chroni naturalny krajobraz leśnej strugi i samego lasu, rzecz jasna. Zdjęcia mam beznadziejne tego miejsca, ale... żadna fotografia nie zastąpi gry światła i cienia, szmeru wody i swoistej niewinności tego miejsca. Nie chodzi mi tu o ten konkretnie przypadek, ale dla mnie właściwie każda rzeczka płynąca przez las nasuwa skojarzenie, że kilka kroków dalej, w głębi lasu bawią się elfy (elfowie? ;)), albo przynajmniej odpoczywają hobbici.




Odpłynąłem z fantazją? Często mi się to zdarza, wybaczcie. Przyznam, że szybko zostałem sprowadzony na ziemię przez rzeczywistość w postaci wrednego podjazdu, który pozwolił mi dojechać... cóż, do Dobieszkowa. Tylko, że wyżej. I najlepsze jest to, że właściwie odpowiadało mi to. Miejsce było spokojne i malownicze, a ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że jestem gdzieś w górach, a najbliższe "leże" cywilizacji jest przynajmniej kilkadziesiąt kilometrów stąd. Tymczasem w prostej linii raptem dziesięć kilometrów i czekać będzie na mnie tramwaj...

Nie myślcie sobie jednak, że postanowiłem sobie cokolwiek ułatwić. Przeciwnie! Moja droga prowadziła w dokładnie przeciwnym kierunku. Kolejna śliczna (i wygodnie szeroka) ścieżka biegła wzdłuż Moszczenicy, tej samej nad której brzegiem (w postaci stawu) odpoczywałem w Strykowie jakieś pół roku wcześniej.

Stare Skoszewy. No nie da się nie zauważyć cebulastej wieży kościoła w tej miejscowości, jadąc z tego kierunku co ja. Zanim jednak dopełznie się do niego ląduje się nad, hm, osadą, położoną nad kilkoma stawami. To kolejne miejsce wzdłuż mojego dzisiejszego szlaku, które wydaje się być nieco... oderwane od otaczającej rzeczywistości. Błoga sielanka, wymalowana kwiatami i wybrzmiana szumem wody ze stawów - doprawdy unikalny punkt.





Gdzieś w Skoszewach było grodzisko. Ba! Znaleziono nawet ślady dwóch grodzisk! Mnie wydawało się w przynajmniej kilku miejscach, że "to tu" i, jak się okazuje, jakoś bardzo się nie myliłem. Jednak ważniejszy jest fakt, że nie dość, że Skoszewy mają całkiem ciekawą przeszłość związaną ze średniowieczem (nieco więcej za moment), to jeszcze mogą sobie wpisać w CV - "posiadane prawa miejskie do początku XVIII wieku". Zabrano te prawa Skoszewom w 1702 roku.

Łodzi też planowano je zabrać. Często w moich wędrówkach wracam myślami do stolicy regionu, porównując jej historię do losów różnych okolicznych miejscowości. Cóż. Nie da się ukryć, że Łódź miała naprawdę niemałe szczęście wyrastając na tak wielkie (jak na Polskie warunki) miasto.

Tymczasem zaraz za grodziskiem stoi wspomniany już wcześniej kościół, pw. Wniebowzięcia NMP i św. Barbary. Obecnie można podziwiać go w wersji z połowy lat 30. XX wieku, a to niestety za sprawą pożaru, który strawił poprzednią świątynię. Ogień "skonsumował" także święty obraz Matki Boskiej, który przywędrował do Skoszew z... Konstantynopola. Ten cenny podarek został ofiarowany skoszewskiej parafii przez wojewodę łęczyckiego. Do sanktuarium odbywały się liczne pielgrzymki, toteż tuż po zniszczeniu pierwowzoru nakazano wykonać - znów nie byle gdzie! - w Rzymie wierną kopię. Za kościołem znajduje się malownicza plebania.

Chwilę pokręciłem się wokół świątyni, zajrzałem na sekundę do środka (przywitał mnie... minionek) i trzeba mi było jechać dalej. Zaczynałem odczuwać trudy wycieczki. Właściwie to ledwo zaczynałem odjeżdżać od Łodzi, a tu pierwsze oznaki znużenia. Cóż mi pozostało? Jechać przed siebie i zmniejszać ilość pozostałych kilometrów!





Droga była przyjemna, pusta. Słońce grzało, ale nie paliło. Szybko wywietrzyłem złe myśli z głowy i na powrót cieszyłem się światem. A było czym! Nawet przecięty wstęgą autostrady A1 świat był przepiękny w tych sierpniowych okolicznościach. Poza tym - odjeżdżałem nieco od Wzniesień, więc mogłem liczyć na taryfę ulgową.

Szusowałem w kierunku Niesułkowa, gdzie wypatrywałem drewnianej świątyni, ale zanim do niej dotarłem miałem okazję zobaczyć remizę OSP w skali mikro oraz kolejny kościół mariawicki. W miejscowości Lipka znajduje się następna ze świątyń tego wyznania i... cóż, jest oczywiście bardzo podobna do pozostałych (choć nieco bardziej strzelista - pozostałe kościoły mariawickie są dość przysadziste).






Wreszcie Niesułków i drewniany kościół pw. św. Wojciecha! Cieszyłem się tu podwójnie. Po pierwsze dlatego, że lubię świątynie pobudowane w drewnie, a po wtóre - bo stąd miałem już - mniej więcej - zawijać w kierunku domu.

Kościółek postawiony tuż nad rzeką Mrożycą (to ta sama, która zasila staw w Głownie) to druga ze świątyń, które uświęciły to miejsce. Pierwsza z nich stała tu już w XIII wieku, ale nie przetrwała próby czasu i została zastąpiona nową konstrukcją w XVII i XVIII wieku.


Nawet nie próbowałem folgować sobie w Niesułkowie i gdy tylko uznałem, że nasyciłem oczy widokiem świątyni śmignąłem drogą w kierunku Brzezin. Nie zamierzałem wjeżdżać do tej arcyciekawej miejscowości, chociaż w prostej linii miałem doń raptem dziesięć kilometrów. Mój szlak prowadził nieco inaczej - tuż obok wyjątkowego rezerwatu jakim są Parowy Janinowskie.

Szanownych Państwa poproszę o chwilę uwagi, podczas gdy ja będę zajmował się czymś innym. Skąd się wzięły wspomniane Parowy? Otóż wzięły się one od człowieka, który uprawiał tę ziemię, a następnie pozostawił samą sobie. Wykarczowany las i poluźniona struktura gleby przyczyniły się do stworzenia warunków dla działania wody opadowej. Żłobiła sobie ona (i nadal żłobi) koryta, które z czasem przerodziły się w piękne i rozległe parowy. Ich głębokość dochodzi nawet do ośmiu metrów!

Zafascynowani? Mam nadzieję, bo to piękne miejsce. Pod jednym warunkiem - że uda się Wam do niego trafić. Od razu sprzedam Wam lifehack - jeżdżąc po województwie łódzkim rowerem nie liczcie na to, że szlaki Wam w czymkolwiek pomogą. Ba! Prawdopodobnie Wam przeszkodzą, bo każą podświadomie szukać ich, zamiast pojechać tu czy ówdzie tak jak chłopski rozum nakazuje.

Także gdy Wy czytaliście o Parowach ja szukałem właściwej drogi. Dodam, że "odbitek" jest akurat w tym miejscu multum. Ja wybrałem tę, która wydała mi się najpewniejsza, więc... droga postanowiła się nagle skończyć. Ile energii fizycznej straciłem na krążeniu? Strach liczyć! Ile się nakląłem na beznadziejne znakowanie szlaku w kluczowym miejscu? Od tego by uszy zwiędły.

Fakt jest taki, że fajne wyraźne znaki są przed i po skrzyżowaniu. W tym najważniejszym miejscu, owszem jest coś co kiedyś musiało wyglądać na znak szlaku, ale ja pewność uzyskałem dopiero wtedy, kiedy na ślepo skręciłem w pokazywaną przezeń drogę. Żenua.

"Droga".


Przy tej kępie drzew po środku byłem zaraz na początku mojej walki o znalezienie szlaku...



Zastanawiam się czy kosztowało mnie to więcej sił fizycznych czy psychicznych. Zdenerwowałem się mocno, tym bardziej, że okazało się, iż klucząc po lesie wylądowałem na polu - a na końcu tego pola biegła droga. Tak przeczuwałem, ale zamiast pójść za głosem serca, poszedłem po rozum do głowy i wróciłem się do głównej szosy. Oszczędziłbym sobie przynajmniej pół godziny frustracji i jeszcze więcej sił fizycznych, których miałem już doprawdy niewiele.

Tak... W tym miejscu zaczyna się tytułowe Kur... de France. Po pierwsze dlatego, że zawijając w Niesułkowie wróciłem na Wzniesienia, po drugie bo przez te Wzniesienia co chwilę spod mojego wąsa wydobywało się soczyste kur..., a po trzecie bo zacząłem szczerze podziwiać zawodowych kolarzy, którzy nie dość, że śmigają po takich (i większych!) nierównościach etapy po dwieście kilometrów, to jeszcze chce im się ścigać :).

Parowom Janinowskim poświęciłem kilka przelotnych spojrzeń (są śliczne), więcej uwagi zwracając na przecudną buczynę, pośrodku której biegnie droga. Cudny, przejrzysty, świetlisty i świeży kawał lasu! Nie powiem - ten widok poprawił mi humor, podobnie jak odpoczynek w słońcu, na pobliskiej polanie. Trudno - było minęło. Nie ma się co wściekać - trzeba pędzić... znaczy się - wlec się dalej.



Wjechałem w wyjątkowo spokojną okolicę. Czas jakby stanął w miejscu, a drogi - wyludniły się. Teren był oczywiście wciąż pofałdowany i malowniczy ale chyba im bardziej na wschód i dalej od Łodzi tym robiło się mniej... podmiejsko. Tutaj dominowały wioseczki, troszkę jakby zapomniane przez świat, bo przecież wiadomo - jak na Wzniesienia to najprędziej Skoszewy albo Dobieszków.

W miejscowości Buczek udało mi się dojrzeć między drzewami opuszczony i nieco zaniedbany dwór z przełomu XIX i XX wieku. Mógłbym tu odbić na, hm, Moskwę i kierować się już bezpośrednio do Łodzi, ale przecież nie byłbym sobą gdybym nie utrudnił sobie życia. Jadąc drogą w kierunku Brzezin, na południowy wschód, przejeżdża się... obok miejscowości Grzmiąca. Piszę obok, bo "główna" droga omija tę niezwykłą miejscowość.






Usłyszałem o niej kiedy robiłem Włóczykija do Brzezin, od pary wiozącej mnie autostopem. Zwracali mi uwagę na tutejszą świątynię mariawicką. Tak to jest, że nigdy nie wiadomo kiedy ziarno wykiełkuje!

Jak już wspomniałem, Grzmiącą łatwo ominąć. Ni z tego ni z owego, zaraz za polem kukurydzy odbija się w bitą drogę, która wygląda tak jakby miała kończyć się na czyimś podwórku i... właściwie tak jest. Zresztą cała miejscowość wygląda jakby była jednym długim podwórkiem. Dzieciaki bawią się na środku ulicy jak w latach 90., bo w sumie czemu mają tego nie robić? Pewnie gdyby pod blokiem moich rodziców nie było autostrady-parkingu (a mówimy o zwykłej osiedlowej uliczce i miejscach do parkowania na betonowych płytach) to dzieciaki też by biegały tam za piłką, jak ja z Jędrkiem.






Kościół wyróżnia się w rzędzie domów, choć jest umiejscowiony nieco w głębi działki. Wygląda... mariawicko. Strzeliście i zarazem pękacie (taki jest przysłówek od "pękaty"? ;)). Ze środka dobiegał głos kapłana, którego śpiew grzmiał po całej Grzmiącej. Z jednej strony brzmiał nieco groteskowo (tym bardziej w takiej cichej i małej miejscowości), ale była w tym jakaś odrobina metafizycznej wibracji. Wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mariawici są bardziej szczerzy w swojej wierze. Ciekawe czy to tylko moja subiektywna i powierzchowna opinia (nie znam nikogo tego wyznania, póki co ;)), czy jest tak w rzeczywistości.

Z Grzmiącej miałem się kierować już na... Moskwę, która - choć może Wam się wydawać, że jest inaczej - znajduje się na południowy - zachód od Grzmiącej, czyli w kierunku przeze mnie wyjątkowo pożądanym. Skręciłem we właściwą stronę wyjechawszy z miejscowości i jechałem wąską asfaltówką, która po minięciu szosy na Brzeziny stała się gruntówką, początkowo jeszcze wyłożoną kocimi łbami. Wraz z pogarszaniem się stanu drogi robiło się jednocześnie coraz bardziej stromo i pod górkę. Za każdym kolejnym zaklętem (tak, zaklętem, zakrętem na którym się klnie) obiecywałem sobie, że za chwilkę moje wyczerpane nogi (i dupa) odpoczną.




Panowie Majka, Kwiatkowski i wszyscy inni kolarze. Szacun!

W końcu dostałem do kresu... znaczy się - szczytu tej cholernej górki. Przestrzeń otworzyła się przyjemnie, a słońce zachodzące coraz niżej na nieboskłonie próbowało jakoś poprawić mi humor, tworząc śliczny krajobraz.

No i muszę przyznać, że widoki w tej części drogi były najśliczniejsze. Rozległe pola, liczne pagórki, majaczące w oddali kominy EC-4 w Łodzi - byłem zarazem najszczęśliwszy i najmniej szczęśliwy z całej tej mojej wyprawy. Góry, nawet w wydaniu mikro, potrafią zniszczyć każdego rowerzystę. Zresztą - biegnąc dwukrotnie w Maratonie Beskidu Niskiego spotykałem się z kolarzami, którzy asystowali nam, biegaczom i byli znacznie bardziej wykończeni od nas. Grawitacja to złośliwa bestia!

Wreszcie dostałem się do stolicy wroga Moskwy, gdzie za pomocą dość oryginalnego drogowskazu wybrałem właściwą drogę do Byszew. Do miejscowości położonej zaledwie... trzy kilometry od zwiedzanych przeze mnie wcześniej Skoszew. Dojeżdżając tam złapałem nieco oddechu, bo droga powoli opadała w dół, zdecydowanie oszczędzając moje nogi (w Byszewach znajduje się źródło rzeki Moszczenicy, dlatego miałem z górki :)). Niech moje zmęczenie będzie potwierdzone przez zdjęcie zrobione dworkowi w Byszewach.






XIX wieczny budynek jest dosłownie symbolem tej okolicy - jego wizerunek znajduje się w logo PK Wzniesień Łódzkich. Powstanie dworu związane jest z osobą Tadeusza Plichta, ale osobą o znacznie bardziej rozpoznawalnym nazwisku, a związaną z tym miejscem jest Jaroław Iwaszkiewicz, mieszkający tutaj między latami 1911, a 1931. W 2009 w budynku wybuchł pożar, ale dziś można oglądać ten śliczny obiekt w odnowionej wersji.

Mnie pozostało jeszcze "tylko" doczłapać się do Nowosolnej, a następnie do południowej części Łodzi. Dwadzieścia dwa kilometry stąd! Byłem już diabelnie głodny, ale uparłem się, że zatrzymam się dopiero w Nowosolnej, po części dlatego, że gdybym uznał, że nie wytrzymam trudów dalszej drogi, to tam mógłbym już wsiąść w jakiś pojazd MPK i dostać się do domu "na lenia". Miałem jeszcze w planach zaliczenie słynnej góry "Radary", ale jeszcze w Byszewach uznałem, że takie torturowanie samego siebie nie ma sensu.


Głodny i wyczerpany wpadłem w końcu do Nowosolnej, żeby było zabawniej - co pół kilometra wmawiałem sobie, że to już, chociaż miałem z Byszew sześć kilometrów... Wchodząc do sklepu musiałem wyglądać jak Di Caprio w "Zjawie", a przynajmniej tak się czułem. Wiedząc, że jestem już w Łodzi jechało mi się znacznie lżej, a gdzieś od Niciarnianej frunąłem jak niesiony na skrzydłach.

Wzniesienia Łódzkie? Tak! Piękne, a'la górskie widoki, śliczne, kameralne wioseczki, kilka ciekawych zabytków i jeszcze więcej małych cudów przyrody. Tylko miejcie dla siebie litość i zaczynajcie od Łagiewnik, kończąc jakoś w Nowosolnej albo po prostu - potnijcie sobie taką wyprawę na dwa albo trzy rozdziały. Chyba, że Wasze ambicje poniżej Touru nie schodzą.

I na deser - ja przed i ja po. Pozdrawiam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz