niedziela, 10 grudnia 2017

Czysta przyjemność | Łaskowice - Dobroń - Łask - Zduńska Wola | [WŁÓCZYKIJ #16]

Kilka Włóczykijów temu poniosłem klęskę w walce z wiatrem. Podczas wycieczki przez Szadek planowałem zwiedzić Zduńską Wolę oraz zajrzeć do Karsznic. Kto czytał ten wie, że ledwo co zajechałem na dworzec w Zduńskiej, żeby załapać się na pociąg (jak się później okazało, mogłem się aż tak nie spieszyć, chociaż i tak Zduni bym nie zwiedził). Oczywiście nie mogło tak być, że zostanie mi jakaś niezrobiona wycieczka, toteż celem kolejnej "niezależnej" (nie przewodnickiej) musiała być Zduńska Wola.

Oczywiście kompletnym bezsensem byłoby jechać tą samą trasą. Musiałem wykombinować coś innego. I wykombinowałem. Marszrutę wyznaczyłem następującą - Dobroń, zaległy od dwóch lat Łask (obiecałem w jednym z pierwszych wpisów na tym blogu, że wrócę i zrobię lepsze zdjęcia ;)), Karsznice (będące wygodnie po drodze, bo zajeżdżałem do Zduńskiej od południa) i wreszcie - sama Zduńska Wola.



Prognoza pogody była bardzo optymistyczna. Od rana trochę chmur, ale koło 11 - rozpogodzenie i przyjemne, choć nie uciążliwe słońce. I przede wszystkim - bez wiatru! Poprzednia wycieczka do Zduńskiej Woli skończyła się kompletnym zniszczeniem mnie, więc była to miła odmiana, że jeżeli teraz będę cierpiał, to przynajmniej nie przez warunki atmosferyczne.

Tylko przez własną głupotę.

Zacząłem z wysokiego C. Zamiast pojechać najkrótszą możliwą drogą na Chocianowice wybrałem się okrężną. Koło moich rodziców, niedaleko Centrum Zdrowia Matki Polki. Dlaczego? Przecież to oczywiste! Podczas ostatniej wycieczki jechałem tędy, bo musiałem ich odwiedzić, to dlaczego dziś miałbym tego nie zrobić?

Refleksja na temat schematów myślowych zajęła mi kilka kolejnych kilometrów. Ruda Pabianicka, Chocianowice, wreszcie - Łaskowice. Tam dopatrzyłem się ciekawostki - drewnianego budynku Straży Pożarnej. Szewc bez butów chodził?


Minąłem znaną skądinąd kapliczkę i śmignąłem w znaną skądinąd drogę. Jednak aby nie robić wszystkiego tak samo jak ostatnio, zdecydowałem się na popas w miejscu gdzie Dobrzynka do Neru wpada. W poprzednim tekście pisałem o tym, jak to te dwie rzeki się łączą w tym miejscu, ale prawdę mówiąc... dopiero teraz się zorientowałem, że tak jest. Tak to jest jak się opisuje wycieczki z dwumiesięcznym opóźnieniem :) (tę wrzucam 4 miesiące po czasie ;)).

Także tego... Zgubiłem wątek ;). Siedziałem sobie właśnie tam i popijałem wodę. Właśnie sobie uświadomiłem jak bardzo dużo mam jeszcze do przejechania i jak bardzo mnie to przeraża. I znam tylko jeden sposób na to żeby sobie z takimi myślami poradzić - jechać dalej.


Dojechałem do miejscowości Gorzew i tutaj zakończyłem swoją przygodę z poprzednią trasą. Odbiłem na południe, w kierunku Górki Pabianickiej. Nazwa miejscowości odzwierciedla topografię terenu, więc mozolnie wspinałem się ku górze podziwiając całkiem malowniczy krajobraz. Nie spieszyłem się, wiedząc, że jeszcze troszkę się dziś napedałuję. Cieszyłem się chwilą, tym bardziej, że kraj był tego dnia wyjątkowo wyludniony. Wiedziałem, że to jest dobry dzień na wojaż.




Zajechałem pod kościół, w którym odbywało się nabożeństwo. Świątynia pw. św. Marcina Biskupa i św. Marii Magdaleny to budynek w stylu neogotyckim, postawiony w latach 70. XIX wieku. Historia parafii sięga jednak znacznie dalej, bo do XIV wieku. Warto wspomnieć o tym, że miejscowość nazywana była do XIX wieku Górką Wielką, a podczas II Wojny Światowej - Gurką Pabianitzką :).

Za kościołem droga opada, ale warto wcisnąć hamulce i nie rozpędzać się zbytnio, bo tuż przed skrzyżowaniem z drogą krajową nr 71 znajduje się bardzo oryginalna wizualnie kapliczka przydrożna, z wypisaną datą 1914. Po przecięciu "krajówki" skierowałem się nieco na zachód, aby dostać się do miejscowości Kudrowice.



Nieopodal drogi, na wzniesieniu znajduje się cmentarz, pośrodku którego stoi drewniana kaplica z XIX wieku, pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Świątynka robi wrażenie z perspektywy drogi, choć mnie się wydała nieco ponura, ale może to zasługa szarej pogody.

Była to połowa sierpnia, więc spora część pól została już ogołocona ze zbóż i innych plonów, ale dało się dopatrzyć jeszcze śladów nie poddającego się lata. Jeszcze bardziej ucieszył mnie fakt, że zgodnie z prognozą pogody od południa zaczynał przebijać się błękit nieba i do końca dnia będzie mi towarzyszyło słońce.



Zanim jednak na dobre otuliło mnie przyjemne ciepełko musiałem nieco zweryfikować swoją marszrutę. Droga, którą zamierzałem jechać była zamknięta. Powód był wyjątkowo niecodzienny - nieopodal stawiano maszt linii elektrycznej. "Stary" leżał obok, pogięty i zdezelowany. Zastanawiam się czy wymieniano go "po prostu", czy może tamten został uszkodzony podczas tej potężnej wichury, która przeszła przez region na początku sierpnia.


Chmury leniwie przesuwały się na północ, odsłaniając coraz więcej błękitu, a ja powoli przesuwałem się po nitce asfaltu ku Kudrowicom. Nie miałem tej miejscowości w planach, ale skoro już tamtędy przejeżdżałem postanowiłem zrealizować ekstra zadanie - znaleźć tamtejszy cmentarz ewangelicki. Kto kiedykolwiek szukał takich obiektów (lub chociaż kilka moich tekstów Włóczykijowych przeczytał) ten wie, że potrafią być "zakamuflowane" albo nawet niedostępne. Albo po prostu nie ma po nich większego śladu, jak tu. Widać miejsce, w którym cmentarz musiał się znajdować, ale ja nie dopatrzyłem się ani jednego nagrobka (nędzne resztki są - fotografie znajdziecie tu).




Minąwszy kilka ciekawych domów i kilka nieciekawych :) wyjechałem z Kudrowic i skierowałem się ku miejscowościom Wymysłów - bo są one dwa: Piaski i Francuski (druga nazwa powstała w związku z osiedleniem się na krótko markiza Stanisława Jana de Boufflers, który otrzymał tu folwark; dziś Francuzów brak). Słońce wreszcie zaczęło świecić bez kompleksów, a ja szusowałem szeroką, bitą drogą podnosząc kurz. Klimat do wycieczki jak na zamówienie! Mijałem kolejne stawy, które są pozostałościami po wyrobiskach gliny, którą przerabiano w pobliskim zakładzie na cegły.

Miałem ochotę przyjrzeć się cegielni nieco bardziej, bo to najbardziej charakterystyczny (i na swój sposób ciekawy) punkt w okolicy, ale zostałem przegoniony przez dwa zajadle szczekające burki. Wspominałem już, że kocham psy, prawda? ;)

Zwymyślałem wymysłowskie kundle, strzeliłem kilka zdjęć z daleka i skrajem lasu Pobłociszewskich śmigałem do Dobronia. Co zwróciło moją uwagę (poza przyjemnymi krajobrazami), to arcyciekawa tablica informacyjna dla turystów (ten grzeczny, ale surowy ton!), liczne wiatrołomy po wcześniej wspomnianej wichurze i... brama. Pardon - Brama. The Brama. Pamiętacie taką reklamę - "trzeba mieć fantazję i pieniądze, synku"? ;)









Kilka kilometrów dalej i wreszcie dotarłem do Dobronia! Jak się miało później okazać - większe zgromadzenia ludzi miałem napotkać tego dnia raptem trzykrotnie - pierwszy raz właśnie tu, przy kościele pw. św. Wojciecha (o nim za moment), drugi raz w Marzeninie, też przy kościele, w związku z odpustem i w Zduńskiej Woli. Odpocząłem tego dnia od cywilizacji - i niech mi ktoś powie, że stuprocentowo wolne, "bezusługowe" niedziele to zły pomysł ;).

Drewniana świątynia w Dobroniu została zbudowana w 1779 roku, po trzech latach budowy. Początkowo służyła jako obiekt filialny parafii łaskiej, ale już po roku powołano tu samodzielną parafię. Kościół jest odrestaurowany wraz z stojącą tuż obok kampanilą i cieszy oko, chociaż... ja najbardziej lubię drewniane świątynie w najbardziej odludnych, najmniejszych miejscowościach. Jak już wspomniałem tutaj kręciło się mnóstwo wiernych, toteż nie zabawiłem tu zbyt długo. Uciekać mi było trzeba do spokojniejszych miejsc.

W Dobroniu moją uwagę przykuł jeszcze napis-mural na ścianie szkoły. W podobnej stylistyce ozdobione są elewacje placówek oświatowych w Pabianicach czy Łasku. Mnie się podoba taka surowa, prosta forma wyrazu. Przy wylocie z miasta, obok drogi krajowej stoją drewniane figury postaci w strojach ludowych.





Ani się obejrzałem, a już diabelnie szeroką asfaltówką oddalałem się od Dobronia. Nabrałem apetytu na odkrywanie świata. Przy ukwieconym krzyżu z sygnaturą "1920" skręciłem na zachód, aby skierować się już bezpośrednio na Łask, a docelowo - na Zduńską Wolę. Po lewej stronie drogi minąłem głaz upamiętniający widzenia fatimskie i stojący pośrodku... niczego.






Kilka mocniejszych naciśnięć na pedały i, śmignąwszy obok kilku klimatycznych chałup oraz zdewastowanych przez wiatr drzew, wjechałem na obszerną polanę, a za nią do bajecznie rozświetlonego lasu. To był dokładnie ten moment wycieczki, kiedy byłem najbardziej rozkręcony, najbardziej rozochocony i najbardziej szczęśliwy. Dobiłem do asfaltówki i dosłownie na chwilę stanąłem na mostku nad rzeką Paluszwicą. Na północ ode mnie zaczynały się zabudowania słynnego letniska - Kolumny, ale ja nie zamierzałem tego dnia się lenić. Wróciłem na trasę i dojechałem do miejscowości Barycz, nad rzeką...

...no niestety nie Barycz, ta piękność to dużo dalej na zachód. Ale nie myślcie sobie! Ta, która płynie tutaj, Grabia, jest również śliczna, a do tego jest jedną z najczystszych rzek Polski! Do tego znajdują się nad nią liczne młyny (choć w większości to już niestety pozostałości) i pozwoliłem sobie uciec nieco na wschód, aby zobaczyć jeden z nich.


Wąską nitką drogi przyjemnie zjeżdżało się do młyna. Barycz to malownicza, kameralna miejscowość, więc cieszyłem się, że będę mógł tędy przejechać jeszcze raz (i do tego dużo wolniej, bo pod górkę ;)). Wreszcie wpadłem (dosłownie, było tam bardzo stromo, więc gnałem) na most/groblę przy młynie.

Sam obiekt pochodzi z drugiej dekady ubiegłego wieku, ale ponoć wykorzystywano tu energię Grabi już w XV wieku. Jak już wspomniałem, obiekt jest dość zaniedbany, ale wciąż prezentuje się okazale. Najchętniej bym go kupił i odrestaurował, ale muszę się Wam do czegoś przyznać - gdybym mógł kupiłbym i odrestaurował wszystkie młyny tego świata :).






Nieopodal znajduje się prześliczny, dość dziki staw. Aż chciałoby się tam spędzić cały dzień! Ja oparłem się pokusie lenistwa (znów! Doceńcie!), ale za to nie oparłem się pokusie ucieczki w ledwo widoczną ścieżynkę, prowadzącą od drogi tuż pod młyn. Z tej perspektywy prezentował się jeszcze ciekawiej!




Wyjechałem z Baryczy i... znacznie szybciej niż się spodziewałem wjechałem do Łasku! Co prawda były to dopiero obrzeża miasta, ale zawsze. To poprawia humor i zwiększa motywację ;). Już na początku zrobiło się jednocześnie swojsko i nowocześnie, kiedy ciężarówka wypełniona potężnymi belami siana ustawiła się przed pastelowym, wesołym blokiem. Osiedle zdawało się być wymarłe, więc gnałem ścieżką rowerową nie nękany praktycznie przez nikogo.





Znękał mnie za to widok paskudnej świątyni pod wezwaniem św. Faustyny Kowalskiej. Generalnie nie jestem fanem współczesnych kościołów, bo rzadko który wygląda przynajmniej dobrze, ale ten potworek... no, no, no nie! Nie przekona mnie do siebie w żaden sposób. Oprócz jego wyglądu, dobija usytuowanie - miałem wrażenie jakby stał po środku pustyni. Zimne, obce miejsce. Może pamiętacie jak wspominałem o tym metafizycznym klimacie przy kościele farnym w Brzezinach? Tu nie było tego za grosz. Na pewno nie wszedłbym tu żeby się pomodlić.

Mam ochotę wkleić jakąś gierkę słowną, że MiGiem poleciałem pod "pomnik" samolotu przy drodze krajowej, ale... obecnie stojący tu samolot to TS-11 Iskra, a wcześniejszy (Lim-2) de facto MiGiem nie był, chociaż produkowano go na licencji radzieckiego myśliwca. Samolot został postawiony na cokole w tym miejscu w 1980 roku. Ma on przypominać o związku miasta Łask z wojskową bazą lotniczą, zbudowaną w 1951 roku, znajdującą się kilka kilometrów na południe od miasta.


Spod samolotu udałem się w stronę Placu Piłsudskiego, gdzie spędziłem krótką chwilę pod tablicą upamiętniającą odzyskanie niepodległości i stojącym obok popiersiem Marszałka, ale moje oczy wybiegały już dalej, w kierunku potężnej świątyni - kolegiaty pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny i św. Michała Archanioła. Musicie przyznać, że wezwanie jest równie efektowne co sama świątynia ;).










Cóż mogę powiedzieć? Wyjątkowo podoba mi się ten kościół. Jego usytuowanie, nieco powyżej poziomu ulicy, barokowa fasada, efektowne położenie w linii ulicy Kościelnej, biegnącej od rynku, ceglane nawy i prezbiterium, transept z figurami na szczytach - mógłbym długo wymieniać. Jest to trochę chaotyczny budynek, ale mnie coś w tym chaosie urzeka. Bezpośredniość wyrazu? Chyba tak.

Jadąc z tego kierunku co ja, czyli od wschodu, warto zatrzymać się pod głazem z tablicą pamiątkową. Wspomniana jest na niej postać wybitnego Jana Łaskiego. Dość wymienić, że rzeczony jegomość był sekretarzem królewskim, kanclerzem wielkim koronnym, arcybiskupem w Gnieźnie, prymasem Polski oraz autorem pierwszego zbioru praw w Polsce - tzw. Statutu Łaskiego. Niebanalna postać.

I do tego fundator kolegiaty, którą po zobaczeniu głazu (i sympatycznie staroświeckiego napisu "Cech Rzemiosł") obszedłem z każdej strony, zaglądając również do środka i podziwiając piękne wnętrze (a należy pamiętać, że rzadko kiedy wchodzę do środka i jeszcze rzadziej się tym środkiem zachwycam). Na elewacji kościoła znajduje się wiele tablic upamiętniających przeróżne osoby i wydarzenia. Warto także popatrzeć na figury, w tym... interesującą kolumnę z dzieciątkiem na jej szczycie.

Mógłbym spędzić cały dzień przy tej świątyni i jestem pewien, że kiedyś pod nią wrócę, żeby zbadać ją bardzo wnikliwie. Niewiele jest budynków, które tak mocno mnie do siebie przyciągają. Podobnie jak wzrok przyciąga... zdaje się, że kołatka na drewnianej furcie budynku przy ulicy Kościelnej. Wychodząc z niej na rynek koniecznie odwróćcie się w stronę kolegiaty - kościół majestatycznie wieńczy ulicę zgodnie z jednym z ważniejszych prawideł architektury baroku. Czyli ma robić wrażenie :).



Rynek jest odnowiony w klasycznym, współczesnym stylu. Jest dość senny i przypomina, że mimo pięknej historii, dziś Łask jest niedużym miasteczkiem, które w niedziele i święta jest wyjątkowo spokojne. Z fontann pluskała sobie woda, wnusio działał na nerwy babci, śmigając po placu rowerem o wyjątkowo grubych kołach, a najwięcej osób zgromadzonych było pod parasolami lokalnego browaru Koreb. To był idealny moment na pochłonięcie... no niestety nie smakowitego piwka (zresztą po Korebie cudów bym się i tak nie spodziewał ;)), ale bułki z jagodami. Właściwie to wydawało mi się, że mam jeszcze sporo do przejechania, ale tak prawdę powiedziawszy to pozostało mi jeszcze raptem dwadzieścia kilka kilometrów (spoiler alert - w kolejnej części Włóczykija przekonacie się ze mną, że dwadzieścia kilometrów, a dwadzieścia kilometrów to czasem cały wszechświat różnicy).

Posiliłem się, dałem sygnał do domu (SMS: "Żyję" :)) i trzeba mi było tłuc się powoli dalej. Po drodze zamierzałem jeszcze zerknąć na "garnizonowy" kościół pw. św. Ducha, czyli modrzewiową świątynię postawioną w miejscu kaplicy dla przytułku-szpitala. Historia tego obiektu sięga końcówki XV wieku, chociaż w... powiedzmy, że obecnej formie stoi w tym miejscu od 1666. Użyłem sformułowania "powiedzmy", ponieważ kościół przeszedł bardzo gruntowną renowację pod koniec ubiegłego wieku. Czyli jest tak jak był, ale już po nowemu ;).







No i tyle byłoby jeśli chodzi o Łask. Z krótką przerwą na Marzenin miałem zamiar gnać już prosto do Zduńskiej Woli. Przy odrobinie szczęścia powinienem był jeszcze trafić na cmentarz żydowski. Ten "nowy" znajduje się w podłaskiej miejscowości Podłaszcze (uwielbiam tę nazwę!), w miejscu "starego" (w Łasku) zbudowano szkołę.

Tu niestety zrobiła się mała "buba". Taka mianowicie, że zostałem przez mapę wyprowadzony na manowce. I trochę chyba przez siebie. W każdym razie skręciłem w drogę, która wydawała się być właściwą, ale od początku byłem przekonany, że... nie tędy droga ;) (już za długo piszę ten tekst, wybaczcie te idiotyczne gierki słowne). Po przejechaniu jakichś dwóch kilometrów uznałem, że chyba pora wrócić, bo kierunek mam zupełnie nie taki jaki był zaplanowany. I słusznie.

Wróciwszy na właściwe tory skierowałem się ku Podłaszczu.

O dziwo bez problemu trafiłem na wspomniany wcześniej cmentarz. Jest nieco oddalony od głównej drogi, ale oznaczony tablicą informacyjną. Nagrobki (a jest ich całkiem sporo) leżą ciepło otulone warstwą ziemi i runa, pośrodku zagajnika. Wyglądają jakby powoli, miękko opadały na dno, gdziekolwiek ono jest. Słońce miejscami przedzierało się spomiędzy drzew kreując senny, refleksyjny i chyba dość pozytywny obraz. Cmentarz w Podłaszczu nie jest tak przygnębiający jak inne żydowskie nekropolie. Tutaj, na szczęście, ma się wrażenie, jakby ktoś nadal spokojnie spał, a nie został gwałtownie wyrwany z wiecznego odpoczynku.




Wróciłem na szlak. Koła roweru połykały kolejne metry. Zmęczenie jeszcze nie dawało o sobie znać w pełni. Droga była dość wąska i wiodła przez miejscowość o nazwie Niecenia. Malutką, cichą i jakby zapomnianą przez cały świat. Zabawne - kilkaset metrów dalej biegnie jedna z głównych "ekspresówek" kraju, a niecały kilometr stąd podróżni kupują hot dogi na jednej ze stacji popularnej sieci "benzynówek".

XXI wiek to wiek ślepoty.




Byłem tego dnia już nad Grabią, pamiętacie? Wróciłem nad tą piękną rzekę pod Marzeninem. Miejscowość przywitała mnie... poważną niespodzianką. Droga dojazdowa do miasta była zamknięta i to w dość skuteczny sposób - w poprzek jezdni usypano wały z piasku. Jak się okazuje winowajcami są (były) bobry, które urządziły sobie chałupki pod mostem, co poskutkowało zniszczeniem drogi. Walka o jej ponowne otwarcie trwała... cztery miesiące (Polska!). Kto by się tam przejmował odciętą od wschodu miejscowością? ;)

I żeby była jasność - nie mam nic do bobrów :).

W Marzeninie odbywał się festyn, toteż musiałem przedzierać się pomiędzy wrzeszczącymi dzieciakami, odfircykowanymi panami, wytapetowanymi paniusiami i tym całym swojskim "elementem" przechadzającym się między straganami pełnymi tandety w najbliższej okolicy kościoła. Świątyni pw. Wniebowzięcia NMP, która pamięta średniowiecze i XIV wiek. Obecny budynek nie przypomina pierwotnej wersji, ponieważ był poddawany wielu przebudowom.





Zwiałem od folkloru tak szybko jak się dało. Od Karsznic - forpoczty Zduńskiej Woli - dzielił mnie już właściwie tylko wiadukt przewieszony nad S-8 i torami kolejowymi.

Karsznice, zanim pojawiła się tutaj kolej, były zwykłą wsią, sąsiadującą ze "Zdunią". Powolny bieg historii miejscowości zmienił się nagle w międzywojniu, kiedy to podjęto decyzję o zbudowaniu tak zwanej magistrali węglowej - kolejowej linii towarowej łączącej Górny Śląsk z portem w Gdyni. Po co? Ano po to, żeby można było przewieźć węgiel z kopalni, władować go na statki i wyeksportować.

Geograficzny traf chciał, że Karsznice wypadły pośrodku 250-kilometrowego odcinka między poszczególnymi stacjami na linii. Idealnie było umieścić tu parowozownię i inne obiekty służące obsłudze ruchu na magistrali. Obok kolejowej infrastruktury wyrosło osiedle mieszkaniowe. Karsznice stały się jednym z najważniejszych punktów na kolejowej mapie Polski.


Koluszki, Karsznice, Kutno - trzy miejscowości na K mające ogromne znaczenie dla kolei w kraju i regionie. Każda solidnie oddalona od Łodzi, a jednocześnie każda związana ze współczesnym województwem łódzkim. Zabawna konkluzja historyczna - miasto, które rozwinęło się najbardziej, pod wieloma względami (ze szczególnym uwzględnieniem komunikacji!) odstaje od... cóż regionalnych mieścinek (bez obrazy, osobiście bardziej lubię region niż jego stolicę, ale obiektywnie -  czymże są 43 tysiące mieszkańców Zduńskiej Woli wobec 700 tysięcy w Łodzi?).

Widok z wiaduktu (już w Karsznicach) na niezliczone tory robi ogromne wrażenie. Z przyjemnością odsapnąłem tam przez kilka chwil, po czym zawinąłem do Skansenu Lokomotyw. Podjechałem pod wejście obiektu i... do dziś nie wiem czy był zamknięty czy nie. Wejście było remontowane, wyglądało na zamknięte, ale jakiejś rodzince udało się jakoś przedostać na teren skansenu. Cóż. Ja nie lubię takich akcji, więc po prostu przeszedłem się po nasypie, biegnącym wzdłuż ekspozycji i z zewnątrz obejrzałem eksponaty.

Lokomotywy śpią sobie spokojnie, odstawione na boczny tor. Mogą się podobać, bo łączą w sobie coś z nowoczesności z tą przaśną, nieco naiwną (z perspektywy XXI wiecznego pyszałka) starodawnością. Są jakby mostem między hi-tec'ową teraźniejszością, a czasem wielkich rewolucji komunikacyjnych.




Mimo to - wolę (a nawet bardzo to lubię) oglądać pociągi w ruchu. Sam też szybko ruszyłem dalej, choć wpierw - pognałem w kierunku odwrotnym od zamierzonego, zastanawiając się czy nie napotkam jeszcze czegoś ciekawego. Jedyne co udało mi się zobaczyć to zimne mury zakładów taborowych PKP Cargo. Mozolnie wróciłem na wiadukt.

Pozostało mi już bardzo niewiele do zobaczenia. Stacja w Karsznicach jest już od dłuższego czasu nieużywana, ale zajrzałem na nią z tak zwanej przyzwoitości. Zdecydowanie bardziej wolałem poświęcić kilka minut na chłonięcie cudownej atmosfery uśpionego osiedla kolejowego. Kiedyś tętniące życiem miejsce, dziś jest jednym z tych punktów świata, gdzie jedyne co można zaobserwować, to drzemiącą energię. Podobnie jak na Księżym Młynie w Łodzi - tutaj też czuć jednocześnie spokój i tę specyficzną wibrację. Jakby w domach wciąż czekało wiele chętnych do pracy rąk, czekających jedynie na gwizdek oznaczający początek zmiany.




Osiedle śpi snem z którego prawdopodobnie już nigdy się nie wybudzi.

Warto jeszcze zerknąć na pomniki - upamiętniające walczących w II Wojnie Światowej, a także założenie osady kolejowej. Mnie jeszcze wpadł w oko mural "PKP Energetyka", ale ja jestem z Łodzi i jaram się każdym bohomazem na ścianie ;). Kościół odnotowałem z kronikarskiego obowiązku - wiecie już z tego tekstu co generalnie sądzę na temat współczesnej architektury sakralnej (chociaż ten, pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa nie jest aż tak zły)...





Wyjechałem z Karsznic (administracyjnie Zduńska Wola) do Zduńskiej Woli (administracyjnie Zduńska Wola ;)) i wylądowałem... na wsi. Formalnie byłem wciąż na terenie miasta, ale krajobraz był stricte wiejski. To pokazuje jak bardzo sztuczne jest połączenie Karsznic i "Zduni"...

Po drodze do centrum miasta został mi jeszcze jeden obiekt do zobaczenia - cmentarz pierwszowojenny. Cierpliwie czytający moje wpisy zauważyli już pewnie, że sporo tych obiektów pojawia się na trasach moich wycieczek. Jest tak po części dlatego, że chętnie ich wyszukuję (tym bardziej, że jest to często świetna, eksploracyjna zabawa), a po części - bo jest ich tak wiele. Obiecuję sobie pochylić się kiedyś nad tematem bitwy łódzkiej, bo to arcyciekawa historia, wciąż przysypana kurzem zapomnienia i ignorancji. Może dlatego, ze druga "światówka" jest bardziej, hm, medialna i dlatego chętniej szukamy jej śladów? A przecież to pierwszej zawdzięczamy niepodległość.



Cmentarz znalazłem nie bez trudu (wjechałem głęboko w las, a obiekt znajduje się zaraz na samym jego brzeżku), ale było warto, bo to miejsce ma niesamowitą atmosferę. Zapomniane, ale jednak pamiętające. Ciche, ale gdzieś w głębi dudniące grzmotami armat.

Wreszcie wjechałem do miasta. Zduńska Wola! Wyczekana przez całą pierwszą, nieudaną (w kontekście zwiedzania, bo wspominam tamto wiatrowe szaleństwo całkiem przyjemnie) wycieczkę i całą obecną. Dwieście kilometrów rowerem na Ciebie czekałem! Aż muszę się opamiętać, żeby nie rąbnąć teraz jakiejś pieśni ku czci wspaniałej Zduni...

Wjechałem do miasta od południowego zachodu. Minąłem jeden z parków i wjechałem na ulicę, a jakże!, Łaską. Właśnie położeniu na przecięciu dróg z Sieradza do Łasku i z Szadku do Widawy zawdzięcza Zduńska swoje pierwsze "sukcesy", chociaż największy rozkwit miejscowości przypada na wiek XIX i, jak nietrudno się domyśleć, pojawienie się rzemiosła i przemysłu tekstylnego. Prawa miejskie zostały przyznane "Zduni" dopiero w 1825 roku!

Jak na tak młode miasto, Zduńska Wola jest pełna ciekawych i różnorodnych miejscówek. Trochę jak Łódź w miniaturze, bo są tutaj i "drewniaki" i reprezentacyjne ulice i kamienice i kościoły różnych wyznań i nawet całkiem pokaźny browar. Są też ciekawe, klimatyczne widoki, które cieszą oko takiego poszukiwacza nieoczywistych kontekstów jak ja... ale o tym za moment.

Obiekty, które zwróciły moją uwagę jako pierwsze są związane z religią. I kiedy tak sobie to piszę to stwierdzam, że dużo tej religii jest w tym mieście. Zresztą przekonacie się lada moment sami.

Naprzeciwko parku, przez który wjechałem do szeroko pojętego centrum Zduńskiej Woli stoi Dom Misyjny Księży Orionistów. Budynek jest tak okazały i elegancki, że w pierwszej chwili pomyślałem, że to teatr albo jakiś urząd. Chwilę później stałem już pod niebanalnym kościołem pw. św. Antoniego z Padwy. Tak jak w Łasku zobaczyłem nowoczesny potworek, tak ta świątynia mnie zachwyciła. Owszem też jest surowa, betonowo - ceglasta, ale mimo to pozostaje zachwycająco majestatyczna i jakaś taka... świeża. Z prostą, ażurową wieżą jest niebanalna i robi ogromne wrażenie. Trudno o niej zapomnieć.



Szeroką aleją, jaką jest ulica Łaska zbliżałem się do centrum miasta. Zabudowa jest tu wyjątkowo zróżnicowana. Są tu budynki z sygnaturami z XIX wieku, ale też modernistyczna bryła z ciekawą mozaiką, czy okazały gmach Zespołu Szkół Elektronicznych. Vis a vis jest cmentarz, ale pozwoliłem sobie na niego nie zaglądać. Jego lokalizacja jest dość zaskakująca zważywszy na fakt, że ledwo kilkaset metrów dalej znajdują się najbardziej reprezentacyjne budynki miasta.





W okolicy skrzyżowania z ulicą Piwną (nieco dalej za cmentarzem) znajduje się też kilka obiektów, które wydają się... stać same sobie. Sami zerknijcie na te kamienice i fragment... nie mam pojęcia czego. Fasady? Ogrodzenia? Jakby tego było mało - w pobliżu mieści się hotel o diabelne zachęcającej nazwie - Hades. Ponoć najlepsze imprezy to takie, po których afterparty jest w Hadesie, więc... może to tu? ;)




Dwujezdniowa aleja nosząca imię Tadeusza Kościuszki to właściwie najbardziej reprezentacyjne miejsce miasta. Okazałe kamienice, pomnik Jana Pawła II i, przede wszystkim, okazały kościół ewangelicki to obraz tego miejsca. Świątynia wydaje się nieco smutna (melancholijna?), ale mnie się spodobała. Podobnie jak "charakterne", ceglane kamienice. Sama aleja Kościuszki... chyba jest nieco opustoszała. Ciekawe czy jest tak tu normalnie, czy po prostu było tak w święto?





Aleję wieńczy skromny, klasycystyczny dworek Złotnickich. Ulica przy której stoi ten obiekt nosi imię również Złotnickiego, Stefana Prawdzic. W ten sposób uhonorowany jest "założyciel" miasta. To dzięki jego staraniom na początku XIX wieku w Zduńskiej Woli zaczęli osiedlać się tkacze - historia bliźniaczo podobna do Łodzi, oczywiście z zachowaniem skali. Dzięki temu "Zdunia" otrzymała wreszcie prawa miejskie. Wspominałem już kiedyś jak wspaniale uhonorowany jest ten, któremu tak dużo zawdzięcza Łódź? Jeśli nie, to poszukajcie na mapie ulicy Rembielińskiego. I zerknijcie kiedy doczekał się pomnika.



Skręciłem w stronę parku, przy którym są jeszcze dwa arcyciekawe obiekty. Jednym z nich jest browar, dziś nazywany "Staropolskim". Jego historia związana jest ściśle ze słynną łódzką rodziną piwowarów, tu w osobie Zenona Anstadta. Objechałem budynki browaru i szkoły, ale parku zbyt wiele nie zwiedziłem - był kompletnie rozwalony, ze względu na trwające tam prace remontowe.

Dokładnie po drugiej stronie browaru stoi kilka drewnianych chałup. Jedna z nich to miejsce urodzin świętego Maksymiliana Marii Kolbe (czyli wówczas jeszcze nie świętego Rajmunda Kolbe). Zasłynął on jako męczennik podczas II Wojny Światowej - dobrowolnie wybrał śmierć głodową, w zamian za oszczędzenie życia innego więźnia obozu w Auschwitz.





Zmęczenie dawało mi się mocno we znaki (podobnie zresztą jak już zapewne Tobie, Czytelniku), więc odpuściłem sobie zwiedzanie domu. Zajechałem jeszcze pod neobarokowy kościół pw. Wniebowzięcia NMP z końcówki XIX wieku, dumnie noszącego godność bazyliki mniejszej i sanktuarium urodzin i chrztu Maksymiliana Marii Kolbe. Naprawdę, mocno religijne miasto!





Udając się na dworzec cyknąłem jeszcze kilka fotek ciekawych perspektyw (w tym jednej, moim zdaniem świetnej, kościoła ewangelickiego) i uciekłem w kierunku Placu Wolności, czyli głównego rynku miasta. Pośrodku stoi nowoczesny budynek ratusza, ale tradycja dała o sobie delikatnie znać - w osobie dwóch dziewcząt w strojach ludowych. Byłem już tak styrany, że ledwo co znalazłem właściwą odbitkę, wzdłuż zielonego pasażu, na znany mi skądinąd dworzec kolejowy.





Uf! Ależ to była eskapada! Jedna z najlepszych wycieczek, a na pewno z największą ilością atrakcji! Dobroń, Barycz, Łask, Karsznice, Zduńska Wola - każda z tych miejscowości pewnie starczyłaby mi na przynajmniej pół, jeśli nawet nie na całego Włóczykija. Ja sobie je upchnąłem w jednym, sierpniowym wypadzie. Jeśli myślicie jak spędzić dzień, chcąc jednocześnie zobaczyć wiele - wsiadajcie w pociąg albo auto i śmigajcie moimi śladami. Naprawdę warto (a zauważcie, że nie zwiedzałem obiektów wewnątrz - chyba by mi i dwie doby były na to za małe!). Zmęczony byłem wtedy okrutnie, ale przyznam się Wam, że ten szlak - palce lizać. Czysta przyjemność :).

1 komentarz: