Przez cały dzień chodziła za mną ta koncepcja na wpis, ale myślę sobie - no nie, nie ma sensu, przy takiej pogodzie to nie wypali, muszę wymyślić coś innego. Szczęście w nieszczęściu - po południu przyszło ochłodzenie, śnieg, a nawet u mnie pogrzmiało i pobłyskało się.
Do czego zmierzam? Ostatnio chodzi za mną cytat, kompletnie nie pamiętam skąd, że życie bardzo często przynosi nam zupełnie co innego niż byśmy chcieli czy oczekiwali. Od siebie dodałbym jeszcze - nawet jeśli daje nam to co chcemy, to okazuje się to zupełnie inne, niż wydawało się "w myślach".
No właśnie i co... mamy Wielkanoc, powinno świecić słoneczko, roślinki powinny już ochoczo zielenić się i dziewuchy powinny martwić się jak tu ubrać się na poniedziałek, żeby nie zmoknąć za bardzo przez Śmigus Dyngus. Tymczasem mamy chłód, śnieg, wilgoć - wiosna nie przychodzi tak jak by się o tym marzyło. Jeszcze jak na złość kusi nas pojedynczymi dniami gorąca i po chwili chowa je pod brzydkimi chmurami.
Jednak Świąt nie odwołamy, pisanek nie wybielimy, koszyków nie opróżnimy, a wody na Dyngusa nie wylejemy do zlewu. Trzeba się cieszyć z tego co mamy.
A co mamy? Życzenia - spokojnych, zdrowych i wesołych. Tak też by się chciało, żeby było, chociaż z góry wiemy, że nie będzie.
No bo jak spokojnych, skoro tyle na głowie - zakupy, pranie gotowanie, a zaraz po Świętach do pracy, a oprócz pracy to jeszcze pity do rozliczenia, malowanie do zrobienia i tysiąc innych zmartwień. Głowa zajęta i na pewno nie niedzielnym śniadankiem przy jajeczku.
Ze zdrowiem też różnie bywa, bo a to jakiś katar się trafi, a to coś pobolewa, niby dobrze, że to nic poważnego, ale ciężko nie martwić się gorszym niż zazwyczaj samopoczuciem. Do tego jeszcze ta nie przychodząca wiosna, co doprowadza do szału system nerwowy...
I wesołych... no to już w ogóle tragedia. Żarty wujka może i by śmieszyły, gdyby nie były powtarzane po raz tysięczny. Jak już trafi się coś naprawdę zabawnego to jest akurat na mój temat i trochę się śmieję, ale bardziej wnerwiam, że się cała rodzinka uwzięła. Zamiast banana na twarzy - nos na kwintę i byle przetrwać.
Tak w sumie wyglądało ostatnie Boże Narodzenie w moim wykonaniu. Byle szybko, byle odbębnić i mieć chociaż sekundę dla siebie. Milion zmartwień, kilogramy nerwów, nic nie jest jak trzeba. Wieczorem 26 grudnia dół, że to już po wszystkim i następna okazja za rok. Masakra.
Dlatego teraz mam to wszystko w nosie. Nie myślę o pracy, o dwóch maratonach, o tym że mam dosyć biegania, że kasy zawsze za mało, że wiosna nie przychodzi, a Dominika znów złapała jakieś choróbsko.
Chociaż właśnie padam na twarz ze zmęczenia i najchętniej spałbym całą dobę, to cieszę się, że jutro na 10 gnam na wielkanocne śniadanko, a potem o 14 zjemy (heh... zjemy, pochłoniemy ;)) obiad w dużym gronie całej rodziny. Nie zamierzam się spieszyć, denerwować i śmiać z żartów na mój temat. Będę się uśmiechać, zagadywać, dogadywać, a w poniedziałek najpierw dam się zmoczyć, po czym zrewanżuję się tym samym z nie mniejszą satysfakcją. Zapominam o bólu nóg i kaszlu Dominiki, jestem świeżutki i szczęśliwy. We wtorek idę do pracy na 12 godzin, ale zamiast myśleć "jeja, kiedy ja w końcu odetchnę, ale katastrofa", pomyślę "kuźwa, juuuuuuż?" :).
Bo święto to święto i trzeba je świętować, koniec kropka. Nie ma wymówek, świętować zamierzam pełną gębą!
I tego, a także spokojnych, zdrowych i wesołych życzę Wam!
Smacznego jaja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz