Dziś biegło Dębno, za tydzień Kraków, za dwa wiosenna Warszawa. Biegów na krótszych dystansach obrodziło tyle, że ciężko to wszystko ogarnąć. W mediach zaczyna się pompa. Jak sobie radzić ze stresem, jak przygotować się do debiutu, co jeść, co pic, na którym boku spać i miliony innych wartościowych porad. Z doświadczenia wiem już, że takie artykuły fajnie się czyta, trudniej stosuje, a na trasie i tak ma się w dupie to wszystko, byle przetrwać :).
Mniejsza z tym - artykuły czy programy trafiają się lepsze i gorsze, mniej i bardziej ciekawe, mniej i bardziej użyteczne, ale łączy je jeden mianownik. Górnolotnie brzmiąca narracja, że o to już niedługo/jutro/dziś ŚWIĘTO biegaczy na ulicach jakiegoś tam miasta. Tysiące zapaleńców opanuje, na ten przykład, Łódź mierząc się z królewskim dystansem maratonu! Będzie adrenalina, emocje, walka o najlepsze wyniki i wspaniały doping kibiców.
Brzmi cudownie, prawda? Na wyborczej nie napiszą przecież jak jest naprawdę. Czemu? Zapraszam do zapoznania się z moim opisem przed, w trakcie i po maratonie, bez upiększania :).
Na tydzień przed: mnie już trzeci raz udało się wyjechać na "obóz przygotowawczy" z dala od Łodzi (dziękuję Tato!) i relaksować się przed startem nad morzem. Nie każdy ma taki luksus, często zdarza się pracować i na dzień przed startem. Co poradzić... Stres, zmęczenie, fajnie by było tego pozbyć się przed startem, bo na maratonie wszystko "wyłazi" z organizmu z ogromną siłą, a im większy kilometraż tym gorzej. Przyznam szczerze - ja już od tygodnia mam motyle w brzuchu i czuję tremę przed startem. Dzięki Bogu nie jest to taka paraliżująca panika jak rok temu, ale nerwy zawsze są. Zresztą, jeśli ktoś przestanie się bać maratonu, to niech lepiej sobie odpuści, bo zostanie przezeń najpewniej zniszczony...
Na dzień przed: jedziesz odebrać pakiet. Tam oczywiście milion stoisk reklamowych, zaczepia Cię tłum naganiaczy i wolontariuszy, kiedy Tobie marzy się w spokoju odebrać ten cholerny numer i jechać do domu zbierać myśli w całość... W końcu jest po wszystkim i dociera do Ciebie świadomość, że to JUŻ. Nic nie dzieli Cię od startu, żadnego czekania formalności. Kilka, max kilkanaście godzin i będziesz walczyć z liczbą 42,195. Wiesz (z artykułów ;)), że trzeba dobrze i rozsądnie zjeść, ale żołądek jakiś taki skurczony. Starasz się pic ile wlezie, ale nawet woda nie "wchodzi" tak jak powinna. Nic to.
Wieczorem szykujesz ciuchy, żeby rano się nie stresować, pewnie już od paru dni wiesz co zjesz na śniadanie, prysznic i kładziesz się do łóżka. Marzysz o szybkim zaśnięciu i długim, twardym śnie, ale niestety, na 90% będziesz długo kręcić się po łóżku, a kiedy sen wreszcie przyjdzie to zadzwoni budzik, dużo za wcześnie (koło 6, przed Poznaniem o 5...)...
Przed samym startem: Ze spania nici. Śniadanie ledwo wchodzi, chociaż mózg wie, że powinieneś zjeść na maksa. Kończy się to najczęściej na bułce z dżemem, popitej szklanką wody. Tysiąc razy sprawdzasz czy wszystko jest jak trzeba, buty, numer startowy, ciuchy i co tam jeszcze masz za talizmany i gadżety.
Jedziesz autobusem, nerwowo żartując z tymi, którzy też jadą na start. Masz ich w dupie, prawdę mówiąc, chcesz już tylko biec, a nie pierdzielić farmazony.
Docierasz do startu. W szatniach, depozycie ZAWSZE jest tłoczno i ZAWSZE jest kolejka. Nie ma innej opcji, z tym trzeba się pogodzić. Zresztą to to nie problem. Depozyt szybko leci, a przebrać można się wszędzie. Wpółdo 9. Zaraz na start, ale zaraz...
Fuck. Ciśnie Cię dwójka.
Okrutny temat. Siknąć dasz rade wszędzie, z tym drugim problemem jest gorzej. Ładujesz się do WC, gdzie, jeśli masz szczęście to nie ma kolejki (to znaczy, że pewnie jeszcze ze dwie godziny do startu ;)). Wokół Ciebie znajomy zapach i nieznajome, ale jakże bliskie cierpiące twarze. Wbijasz się do środka, z trudem robisz co trzeba... i zaczynają się konwersacje.
90% rozmów przed maratonem tyczy się kwestii gastrycznych. Przykład? Z Poznania, od taty:
Ktoś: Oooo, no to 0,4 lżej!
Tata: To tak precyzyjnie masz to wyliczone?
K: Pewnie, że tak, pełne przygotowanie!
T: A na trasie będzie gdzie w razie co?
K: A ty na ile biegniesz?
T: Na 4 godziny.
K: Eeee, to poczujesz gdzie!
Na 15 min przed startem KAŻDEMU chce się siku, więc kolejki są ogromne i nie licz, że przy 150 toi toiach uda Ci się wbić bez czekania. Nerwy są do samego końca. Później ustawiasz się na starcie i udajesz rozgrzewkę. Coś tam się pogibiesz, ale w zasadzie to masz to w poważaniu, chcesz już tylko biec. Czas, który do tej pory pędził staje w miejscu. Każda minuta jest jak godzina...
W końcu zaczyna się odliczanie. Tłum zbija się w, nomen omen, kupę, a spiker nakręca atmosferę. 3...2...1... START!
I co? Nie, nie pędzisz. Zanim ruszy przód to trochę minie. Na największych biegach trzeba czasem spacerowac i 20 minut, zanim miniesz start i zaczniesz biec... Nie muszę mówic jak to przyjemne i podnoszące na duchu...
W końcu lecisz! Tu już pełna plejada uczuć. Górki, kryzysy, euforia, przeplatana z poczuciem totalnej beznadziei. Raz marzysz, żeby być samemu, a za chwilę pragniesz biec w grupie. Non stop coś Cię boli, a im dalej tym bardziej masz wrażenie, że boli wszystko, chyba nawet włosy na plecach (nawet jak nie masz).
Zdarza się, że patrzysz z optymizmem w przyszłość...
...ale częściej masz dosyć i zastanawiasz się co tu robisz... (wybacz Ojciec ;)).
Nie jest lekko, a jeśli wydaje Ci się, że jest, to znaczy, że zaraz "strzeli" Cię kryzys. Z psychiką dzieją się dziwne rzeczy. Mijają Cię wyjące karetki i zaczynasz się martwic o samego siebie. Za chwilę czytasz etykietkę batonika, który masz "na przegryzkę"... Brakujące do końca kilometry liczyłem ostatnio myśląc "jeszcze 9, to tyle co palców u dwóch rąk, jakby mi jeden odrąbali siekierą...".
Na dodatek po 30 kilometrze zaczyna się to przedziwne uczucie "wyłączenia" ze świata. Nie umiem tego porównać z niczym innym, ale polega to na tym, że przestajesz odbierać bodźce z otoczenia, czujesz się jak w kokonie, kompletnie niespójny z otaczającą rzeczywistością.
Na 37 km - kryzys na bank, bo to już tyle w nogach, ale jeszcze aż 5 do końca. Straszny moment, a jak jeszcze masz ścianę, to już kompletna katastrofa. Walczysz, dosłownie walczysz, myślę że można porównać to do walki tonącego o utrzymanie się na powierzchni. Nic już nie jest takie jak być powinno. Im bardziej się starasz, tym bardziej idziesz na dno. I tak gdzieś do 40 kilometra.
Wtedy nagle... robi się lepiej. Ból znika. Na ustach pojawia się uśmiech. Nogi zaczynają nieść same. Im bliżej mety tym bardziej pędzisz jak wariat, byle przekroczyć tę cholerną linię na końcu. Dobiegasz tam, a adrenalina rozsadza żyły.
Masz ochotę się drzeć, płakać, skakać, szaleć, ale po wręczeniu medalu nie masz siły na nic. Jest to jedno z najpiękniejszych uczuć jakie znam i nie podejmuję się prób jego opisywania. Leżysz w bezruchu i jest po prostu cudownie.
Dopiero tam zaczyna się święto...
Mam wrażenie, że brzmi to wszystko strasznie. Samo cierpienie, ból i ogólny bezsens. I tak jest, od wewnątrz...
Jednak celowo pominąłem to co z zewnątrz. Kibiców. Tych zorganizowanych i tych przypadkowych, wszystkich. To oni dodają sił w trudnych chwilach. To oni pozwalają na 37 kilometrze przetrwać, kiedy ktoś kompletnie nieznany wydrze się do Ciebie "DAWAJ MATEUSZ, NIE ODPUSZCZAJ, DASZ RADĘ". Przybijają z Tobą piątki, biją brawo, czasem po prostu się uśmiechają. Samemu to nie ma sensu, nie ma szans. Tylko ze wsparciem da się tę mękę przetrwać.
Stąd mój apel - jeśli nie biegniecie - zajrzyjcie pokibicować! Stańcie gdzieś na trasie i bądźcie tym największym pozytywem! Postójcie chociaż pół godzinki, pomachajcie chociaż dwudziestu osobom. Sami byśmy nie dali rady, chociaż serca i nogi mamy mocne! Rozważcie to, poważnie. Startujemy o 9, biegniemy do, mniej więcej 14-15, więc jest szansa i się wyspać i zdążyć na "Familiadę". Trasę tegorocznego Łódź Maratonu wrzucam tutaj (jest w pdfie).
Mam nadzieję, że do zobaczenia 19 kwietnia!
Na 37 km - kryzys na bank, bo to już tyle w nogach, ale jeszcze aż 5 do końca. Straszny moment, a jak jeszcze masz ścianę, to już kompletna katastrofa. Walczysz, dosłownie walczysz, myślę że można porównać to do walki tonącego o utrzymanie się na powierzchni. Nic już nie jest takie jak być powinno. Im bardziej się starasz, tym bardziej idziesz na dno. I tak gdzieś do 40 kilometra.
Wtedy nagle... robi się lepiej. Ból znika. Na ustach pojawia się uśmiech. Nogi zaczynają nieść same. Im bliżej mety tym bardziej pędzisz jak wariat, byle przekroczyć tę cholerną linię na końcu. Dobiegasz tam, a adrenalina rozsadza żyły.
Masz ochotę się drzeć, płakać, skakać, szaleć, ale po wręczeniu medalu nie masz siły na nic. Jest to jedno z najpiękniejszych uczuć jakie znam i nie podejmuję się prób jego opisywania. Leżysz w bezruchu i jest po prostu cudownie.
Dopiero tam zaczyna się święto...
Mam wrażenie, że brzmi to wszystko strasznie. Samo cierpienie, ból i ogólny bezsens. I tak jest, od wewnątrz...
Jednak celowo pominąłem to co z zewnątrz. Kibiców. Tych zorganizowanych i tych przypadkowych, wszystkich. To oni dodają sił w trudnych chwilach. To oni pozwalają na 37 kilometrze przetrwać, kiedy ktoś kompletnie nieznany wydrze się do Ciebie "DAWAJ MATEUSZ, NIE ODPUSZCZAJ, DASZ RADĘ". Przybijają z Tobą piątki, biją brawo, czasem po prostu się uśmiechają. Samemu to nie ma sensu, nie ma szans. Tylko ze wsparciem da się tę mękę przetrwać.
Stąd mój apel - jeśli nie biegniecie - zajrzyjcie pokibicować! Stańcie gdzieś na trasie i bądźcie tym największym pozytywem! Postójcie chociaż pół godzinki, pomachajcie chociaż dwudziestu osobom. Sami byśmy nie dali rady, chociaż serca i nogi mamy mocne! Rozważcie to, poważnie. Startujemy o 9, biegniemy do, mniej więcej 14-15, więc jest szansa i się wyspać i zdążyć na "Familiadę". Trasę tegorocznego Łódź Maratonu wrzucam tutaj (jest w pdfie).
Mam nadzieję, że do zobaczenia 19 kwietnia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz