piątek, 29 września 2023

Bełchatów | Łódzkie od A do Z

Bełchatów... Przez pierwsze trzydzieści lat mojego życia byłem tu trzy razy - na wyjazdowym meczu Widzewa z GKS, w mcdonald's po drodze na imprezę na pobliskiej Wawrzkowiźnie, a także - wreszcie - na krótkim spacerze i obiedzie w kanjpce, podczas rodzinnej wycieczki na górę Kamieńską i w okolice kopalni.

Tyle.

I właściwie to nie miałoby to większego znaczenia, bo takich miast, w których byłem "prawie nigdy" jest dość sporo, ale tak się składa, że od dwóch lat Bełchatów stał się... może nie moim nowym domem, ale na pewno ważną częścią życia mojej rodziny. Od dwóch lat bowiem mieszkamy sobie szczęśliwie w domku w oddalonej od Bełchatowa o jakieś osiem kilometrów miejscowości Rasy. 

W ten oto sposób, z miasta właściwie mi nieznanego, Bełchatów awansował do miasta najczęściej odwiedzanego i - siłą rzeczy - całkiem już znajomego.

Plan zobaczenia wszystkich miast województwa łódzkiego - a takim jest właśnie cykl "Łódzkie od A do Z" - sprawił, że pojawiła się możliwość skonfrontowania mojego dotychczasowego "codziennego" spojrzenia na Bełchatów, ze spojrzeniem czysto turystycznym. Co kryje w sobie ciekawego to słynące głównie z kopalni i drużyn sportowych miasto? Czy warto poświęcić mu uwagę, czy lepiej omijać szerokim łukiem? Zapraszam do lektury, a mój werdykt wydam po opowiedzeniu całej wycieczki!


Moje zwiedzanie Bełchatowa miało charakter... różnorodny pod względem wykorzystanych środków transportu. Uskuteczniłem swego rodzaju, nie wiem, triathlon? Spakowałem do auta rower, który zostawiłem nieopodal końcowego punktu wycieczki, następnie zawiozłem swoje nogi autem do Grocholic - południowej dzielnicy miasta skąd ruszyłem na tychże nogach w kierunku miejsca zaparkowania bicykla. Na koniec - rzeczonym bicyklem - wróciłem po samochód... i do domu. 

Uf!

Dzień był gorący - pierwsze dwie wycieczki "Łódzkiego od A do Z" potraktowały mnie niemałymi upałami. Nie ma lekko i jeśli chce się zwiedzać i poznawać, trzeba być gotowym na poświęcenia!

Zaparkowawszy samochód przy rynku zacząłem spacer po Grocholicach. Formalnie jest to dziś część Bełchatowa i na dodatek - najstarsza część Bełchatowa. Jej korzenie sięgają XIII wieku, a została wchłonięta w granice sąsiadującego miasta stosunkowo niedawno, bo w 1977 roku.


Urokliwe to miejsce. Uwielbiam takie małe, trochę dziś zapomniane, miasteczka (bo - było nie było - układ urbanistyczny i zabudowa charakterystyczne są tu jednak dla miasta, nawet jeśli formalnie to "tylko" dzielnica). Lutomiersk, Szadek to inne znakomite przykłady tego o czym myślę i dopisuję Grocholice do tej listy. Parterowe lub maksymalnie piętrowe domy, okalające prostokątny rynek, ulice wybiegające z czterech rogów placu, płynąca nieopodal Rakówka, która wpływa malowniczo na rzeźbę terenu - ach! Trochę sennie, nieco nostalgicznie, ale przepięknie.

W sercu rynku rządzi jednak duży, bardzo charakterystyczny budynek - kościół pw. Wszystkich Świętych. Dość spora to budowla, zwłaszcza na tle dość skromnej zabudowy wkoło. Kościół budowano pierwotnie w stylu gotyckim i to dość wczesnym (lata 1200, czyli naprawdę początki tego stylu w Polsce). W późniejszych czasach był przebudowywany i remontowany, a obecny wygląd to już gotyk, ale z przedrostkiem neo-. 



I trzeba przyznać, że nawet w tej relatywnie nowej wersji, to całkiem ładna architektura. Nie udało mi się pozaglądać do środka i na teren okalający samą świątynię (trwało nabożeństwo, a ja nie lubię się mieszać w modlitwę swoją turystyką), ale pooglądałem sobie kościół z każdej strony, zanim ruszyłem w dół, w stronę rzeki Rakówki i już "głównego" Bełchatowa.

Minąwszy rzekę (nie oszukujmy się - widywałem już ładniejsze...) wyszedłem na przemieścia Bełchatowa - i jednocześnie na spiekotę. Próbowałem jednocześnie łapać przyjemną, leniwą atmosferę domków i ich podwórek i szukać cienia, który dawał chociaż minimalne wytchnienie. Minąłem cmentarz - jak nie ja zaglądając tylko przez murek do środka, aż wreszcie krajobraz z podmiejskiego zmienił się radykalnie - w przemysłowy. 




Bełchatowska strefa przemysłowa ulokowana jest między wijącą się Rakówką, a linią kolejową łączącą podbełchatowską kopalnię z Piotrkowem Trybunalskim - i kolejową "jedynką". W drodze do miasta mija się niemłody, ale dość klimatyczny wiadukt, po którym niekiedy przetoczy się spalinowa lokomotywa ciągnąca jakiś skład towarowy. O kolejowych podróżach pasażerskich z i do Bełchatowa jeszcze przez kilka dobrych lat trzeba niestety zapomnieć...

Minąwszy wiadukt wkracza się do miasta i w krajobraz dość typowy dla Bełchatowa - czyli w blokowiska.



I to wydaje się być bardzo dobry moment na streszczenie historii Bełchatowa, tak by łatwiej można było zrozumieć jego obecny charakter. Sam Bełchatów - młodszy o niemal dwieście lat brat swojego sąsiada (sąsiadki? Sąsiadek...?), Grocholic - nie był wielkim i znaczącym ośrodkiem miejskim właściwie do połowy lat 70. XX wieku. Owszem - był tu klasztor Franciszkanów (XVII wiek), owszem - pobudowano tu całkiem ładny pałac (XVIII wiek), owszem - rozwijał się tutaj przemysł tkacki (XIX wiek - głównie), ale dopiero decyzja o rozpoczęciu wydobycia węgla i budowie elektrowni kilkanaście kilometrów na południe od miasta sprawiła, że Bełchatów rozwinął się na dobre.

Właśnie dlatego tym, co oglądałem przez większą część mojego spaceru, były blokowiska (i generalnie, osiedla mieszkaniowe) - budowane aby pomieścić gwałtownie napływającą do miasta ludność. Liczby nie kłamią -  między innymi na skutek pogromu Żydów w trakcie II Wojny Światowej, w Bełchatowie mieszkało 4,5 tysiąca osób w 1945 roku. W latach 70. było 10 tysięcy, ale już w 80. - niemal 30 tysięcy, a na przełomie mileniów liczba ta skoczyła do ponad 60 tysięcy. Trzynastokrotny wzrost w 50 lat - gdzieś trzeba było te wszystkie duszyczki pomieścić!

Trzeba przyznać, że chociaż bloki, bloki, wszędzie bloki (i kościoły - po jednym na wschodzie, południu i zachodzie, o tak ja na krańcach tej litery: T), to spaceruje się pośród nich przyjemnie. 

A, swoją drogą - nawiązując do tego T - daszek litery określa swego rodzaju granicę między blokowiskami (południe miasta), a zabudową jednorodzinną i kamieniczkami (północ miasta).




Trochę chyba wyprzedzę swój wniosek końcowy, ale trudno... Bełchatów to dość nudne miasto, jeśli mam być szczery. Zwłaszcza jeśli szuka się atrakcji innych niż zabudowa mieszkalna (i towarzysząca jej usługowa). Ja akurat uwielbiam spacery po blokowiskach i w ogóle - po różnych osiedlach. Akurat Bełchatów mocno przypomina mi moją ulubione - z perspektywy tego gdzie chciałbym mieszkać - osiedle Łodzi, czyli Widzew Wschód. 

Cóż... Planista nie cierpiał na ograniczenia przestrzeni, toteż nie ma tu ciasnoty. Mimo wszystko - nie ma też monotonii. Bloki są różnorodne pod względem kształtu czy wielkości, uliczki między nimi - są kręte, a miejscami nawet zawiłe. Do tego naprawdę sporo tu zieleni i w ogóle miejsc do rekreacji. Wniosek - do zwiedzania trochę nuda, jeśli nie jest się koneserem tego typu rozwiązań urbanistycznych, ale do mieszkania - dla mnie całkiem nieźle.

Właśnie w jednym z takich miejsc rekreacji zatrzymałem się na odpoczynek. Zjadłem kanapkę, popiłem przepyszną kawą i odetchnąłem od gorąca, przycupnąwszy na ławce w cieniu akacji. Zbliżałem się do połowy spaceru...



...naładowawszy nieco baterie ruszyłem dalej, przez park im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Żeby nieco urozmaicić sobie wędrówkę alejką, wlazłem jeszcze na galeryjkę parkowego skalniaczka, po czym dalej brnąłem przez blokowisko. Minąłem urokliwy krzaczek hortensji, pośród bloków, które (to wyjątkowe w Polsce) nie miały pastelowych kolorów i zastanawiałem się właśnie nad wyższością palety szarości nad różem, lekkim oranżem i wiosenną zielenią. Nie wiem, może to kwestia zaklinania rzeczywistości - skoro w tym kraju nie ma szans na to, żeby żyło się kolorowo, to chociaż niech tutaj te kolory się pojawią?

Ach, pamiętam surowy kolor niedocieplonego jeszcze wówczas bloku, w którym mieszka do dzisiaj moja babcia. Pamiętam jak nie trzeba było zasuwać dookoła, bo nikt nie postawił jeszcze obrzydliwego, metalowego płotu, pod którym zresztą jeszcze przez kilkanaście lat leżał chodnik (tak, przedzielony w połowie płotem, bez furtki). Pamiętam, jak graliśmy w piłkę na trawniku, na którym dzisiaj parkują samochody - niemal dosłownie na głowach dzieci, bawiących się w piaskownicy. 

Zmiana na lepsze, mówili...

...a skoro już o mówieniu - nomen omen - mowa, dotarłem wreszcie do granicy blokowiska i zasłyszałem płynące z głośnika, monotonne ględzenie księdza z kolejnego z kościołów ze wspomnianego wcześniej układu "T". Potężny budynek świątyni, wyglądający - przepraszam, ale nie mogę się powstrzymać - jak skrzyżowanie sztucznego stoku narciarskiego z halą produkcyjną, stoi w pewnym oddaleniu od ulicy, otoczony trawnikami, placem i parkingami. Robi wrażenie - wielkościowo - i wygląda dość monumentalnie w nocy, gdy jest podświetlony. Dopiero teraz, podczas tej wędrówki, zauważyłem, że spadzisty dach wykonany jest z blachy falistej i wygląda to dość tandetnie...



Moje zdanie na temat architektury tego kościoła jest podobne do mojego zdania na temat wykładu księdza, którego znudzony głos niósł się po zalanej słońcem okolicy - miernota. Jeśli chodzi o współczesną architekturę sakralną w Polsce, coś ewidentnie poszło nie tak. I wiem co mówię - jako prezent na 30. urodziny zażyczyłem sobie wejście pod pomnik Jezusa Chrystusa w Świebodzinie.

Cóż, tym razem nie myśląc już o kolorach bloków, ale o tym, w którym miejscu Starego czy Nowego Testamentu jest mowa o wydawaniu pieniędzy z ofiar wiernych na zbyt duże ilości blachy falistej i 36 metrowe Jezusy oddaliłem się od kościoła. Tym bardziej, że nieopodal znajduje się mała pamiątka po innym z wyznań - tym, którego wyznawcy zostali brutalnie usunięci z miasta w czasie II Wojny Światowej.

Dzisiaj to Park Tysiąclecia, ale gdyby cofnąć się w czasie o jeden wiek - znaleźlibyśmy się na żydowskim cmentarzu.


Jest kilka parków, które kiedyś były cmentarzami - choćby park im. Rejtana w Łodzi - i uwielbiam wszystkie. Między drzewami - które rosną zdecydowanie inaczej niż w "zwykłych" parkach - zachowuje się swego rodzaju melancholijna, mistyczna aura. I nie psuje tego nawet fakt, że na ławkach, kilkadziesiąt metrów od głazu z tablicą upamiętniającą dawną rolę tego miejsca, siedzi grono podpitych mężczyzn, mających w zupełnym poważaniu fakt, że łoją na cmentarzu.

Naprawdę, to nie pierwszy raz kiedy jestem na pozostałościach kirkutu, który znajduje się w jakimś dziwnym, zapomnianym miejscu - i za każdym razem czuję tę aurę w powietrzu. Magia istnieje. Możemy być na nią głusi i ślepi, ale ona istnieje...

Ulica Lipowa - którą podążyłem opuściwszy park - to granica. Na południe od niej są blokowiska, ale na północ - urokliwe uliczki pełne jednorodzinnych domów i kilkurodzinnych kamieniczek. Ładnie tam, chwilami nawet wiejsko. Niekiedy dziwnie lub infantylnie - ale na pewno bardziej szczerze niż chociażby pod kościołem sprzed sześciu akapitów. 



Tak, takie zakątki lubię najbardziej. Takie gdzie jest miejsce na przydomowe, mikroskopijne ogródki, na malutkie zakładziki rzemieślnicze i na leżaczki na trawnikach i tarasach. A to, że po drugiej stronie wieżowce i osiedla na kilkanaście tysięcy mieszkańców? Jeśli coś jest urokiem miast to właśnie ta wielowarstwowość i niejednoznaczność.

Wreszcie dodreptałem do centrum Bełchatowa. Zachodziłem tam trochę "od tylca", bo tak się złożyło, że do jednego z głównych zabytków miasta miałem podejść nie od frontu, ale właśnie od zaplecza, które stanowi położony nad rzeką Rakówką rozległy Park Olszewskich.

Zanim o zabytku, czyli dawnym dworze Olszewskich to należy dwa słowa o parku wspomnieć. To że przynależał kiedyś do dworu to dość oczywiste. Należy jednak zauważyć, że jest to naprawdę ładne miejsce - z kilkoma urokliwymi mostkami na rzece, sporym stawem, altankami, tężnią, placem zabaw, a nawet - zegarem słonecznym (dobrze nastawionym, jak widać na zdjęciu poniżej!). Lubimy tam zajrzeć z dzieciakami nie tylko dlatego, że jest gdzie usiąść po zakupieniu lodów w naszej ulubionej lodziarni nieopodal (którą zresztą odwiedziłem nieco później).





Kusiło mnie, żeby przysiąść na chwilę gdzieś na ławce, ale wiedziałem, że moment na oddech będę miał chwilę później - w innym miejscu. Toteż okrążyłem dwór i...

...ale właśnie! Dwór! Koniec końców nie zaglądałem do niego (mieści się w nim obecnie Muzeum Regionalne), ale mam to w planach. Budynek pamięta XVIII wiek i pierwotnie zbudowany był w stylu barokowym. Przez lata zmieniał kilkukrotnie właścicieli (rodziny Rychłowskich, Kaczkowskich i Hellwig) i był przebudowywany. Obecną nazwę zawdzięcza rodzinie Olszewskich, która "panowała" w nim po II Wojnie Światowej do późnych lat 80. Później dwór został wykupiony przez miasto i od 1995 roku ma w nim swoją siedzibę wspomniane powyżej muzeum.

Z dworu przechodzi się ładną, wąską uliczką do ulicy Kościuszki, która jest główną ulicą miasta na osi północ - południe. Skręciłem właśnie na północ i - mijając ładniejsze i mniej ładne kamieniczki - ustawiłem się w kolejce po lody. 

Jeśli kogoś ciekawi smak, jaki wybrałem - grejpfrutowy. Zaopatrzony w odświeżającą słodkość zerkałem na kilka ważnych budynków po obu stronach ulicy. Na wschodniej pierzei mieszczą się budynki Urzędu Miasta i Urzędu Gminy, natomiast na zachodniej najbardziej uwagę przyciąga kościół pw. Narodzenia NMP. Na chwilę wszedłem na placyk przed dość skromną późnobarokową (z XVIII wieku) świątynią. Stoi ona w miejscu, w którym mniej więcej stulecie wcześniej założony został klasztor franciszkanów, skasowany jednak po powstaniu styczniowym.






Kilka kroków dalej, za kościołem znajduje się długi rynek - plac Narutowicza. Z fontanną i sprytnie pomyślanymi "ławkami" (podestami wokół drzew, ale tak zrobionych, że można na nich komfortowo siadać) w środku i rzędem kamieniczek, mieszczących kilka knajpek, cukierni i lokali usługowych na północnej pierzei jest to, zdaje się, główne miejsce uprawiania życia społecznego w Bełchatowie (zwłaszcza dla młodzieży). W tę leniwą niedzielę, w którą spacerowałem, było tu dość pusto, ale czasem bywa tu naprawdę tłoczno.

Zasiadłem na jednej z ławek i pospiesznie dokończyłem loda. Nie dlatego, że specjalnie mi się spieszyło, ale po prostu mój smakołyk rozpuszczał się w tempie wręcz ekstremalnym. Doprowadziłem się do porządku, zroszyłem głowę wodą i - minąwszy panią linoskoczek, częstującą jabłkami - ruszyłem w ostatnią część mojego spaceru.




Obok placu Narutowicza znajduje się jeszcze jedna z głównych atrakcji Bełchatowa - Giganty Mocy, czyli centrum kultury i muzeum "o węglu i kopalni" zarazem. Tutaj też mam w planach zebrać się w końcu i odwiedzić to miejsce!

Tymczasem - nieco już dalej - długim pasem zieleni kusi plac Wolności. Funkcję ma właściwie podobną do swojego pobliskiego sąsiada - tutaj też można napić się kawy, zjeść, czy spędzić chwilę relaksu na ławce pośród drzew, czy przy fontannie. Jednak przez swój nieco bardziej kameralny klimat (nawet pomimo tego, że jeżdżą tutaj samochody - a po placu Narutowicza nie) zdecydowanie bardziej podoba mi się to miejsce. 

Czy podoba się tutaj także Marszałkowi? Pytałem, nie odpowiedział.




Za placem - kolejny kościół, znów niespecjalnie urokliwy, po drugiej stronie równie nieurokliwe bloki z półokrągłymi balkonami, a za nimi - już bardziej "klasyczne" w estetyce wieżowce. Nie mogłem się powstrzymać i przystanąłem popatrzeć na jeden z moich ulubionych widoków, gdziekolwiek nie jestem. Kamieniczki - samotne wspomnienia historii budownictwa, a w tle - wieżowiec. Kocham odkrywać różne warstwy miast!




Skręciłem w prawo. Uliczka Sportowa - bardzo przypominająca mi osiedla "willowe" w Łodzi, w okolicy ulicy Narutowicza (te przy parku 3 Maja). Wąska jezdnia i chodniki, mnóstwo ciekawych zakamarków między domami - czy to w obrębie posesji, czy przy przesmykach, prowadzących w głąb osiedla, a wszystko... ze stadionem w tle.

GIEKSA Arena - bo taką nosi nazwę ten "pięciotysięcznik" - to dziś dom trzecioligowego klubu. Jak wspomniałem w pierwszym akapicie - miałem okazję odwiedzić go raz, będąc jednym z kibiców gości. Stadion pamięta to i owo, bo przecież GKS trochę lat spędził w Ekstraklasie, zdobywając jedno wicemistrzostwo kraju, 16 lat temu. Dziś to - moim zdaniem - trochę smutne miejsce, ani to nie zachwyca architekturą, ani drużyna grająca tu na co dzień nie reprezentuje już tego poziomu co dawniej. Jestem trochę subiektywny, zwłaszcza jeśli chodzi o GKS, za którym kompletnie nie przepadam, ale polska piłka nożna ledwo trzyma poziom w największych miastach, w mniejszych - takich jak Bełchatów, Grodzisk Wielkopolski, czy słynna Nieciecza - stanowić może co najwyżej nieco zabawny folklor.




Co nie zmienia faktu, że jeśli chodzi o sport na najwyższym światowym poziomie, to jednak Bełchatów ma coś do zaoferowania - pod warunkiem, że piłkę nożną zamieni się na siatkową. Toteż - minąwszy halę sportową sąsiadującą ze stadionem (o surowej i nieco naiwnej, ale ciekawej architekturze), a także jeden z "falowców" na osiedlu Okrzei - przystanąłem dosłownie na chwilę przed halą "Energia", która jest domem Skry Bełchatów, czyli jednego z najbardziej utytułowanych polskich klubów siatkarskich w historii. O ile GKSu nie lubię, tak do Skry mam sentyment - i jeśli miałbym wrócić do śledzenia jakiejkolwiek dyscypliny sportowej w Polsce, to pewnie najprędzej byłaby to siatkówka.





Ale w związku z tym, że na to się nie zanosi - pozostało mi wrócić po rower, zaparkowany falowiec, kilka domków, SANEPID i pas zieleni dalej. Oj, dałem sobie w kość tym spacerem i - prawdę mówiąc - z ogromną przyjemnością przesiadłem się na rower. 

Nie pognałem jednak prosto na Grocholice, do auta, chcąc dosłownie na sekundkę zajrzeć jeszcze na osiedle Binków. A tam - biurowiec mieszczący zarząd kopalni, kościół (prawy kraniec daszka "T") z przedziwnymi rzeźbami tworzącymi drogę krzyżową i park. Oraz - oczywiście - osiedla mieszkalne! Złapałem chwilę oddechu pośród zieleni i śmignąłem wreszcie po samochód, z przyjemnością wjeżdżając pod kościół w Grocholicach - to naprawdę malowniczo położone miejsce!




Bełchatów oficjalnie zwiedzony! Już nie tylko podczas codziennych sprawunków, czy rekreacji z dziećmi, ale "zaliczony" mniej więcej w całości. I jaki on jest? Tak jak wspominałem powyżej - nieco nudny. Na pewno zadbany, na pewno przyjemny do mieszkania i załatwiania codziennych spraw. Bardzo cenię wszystkie miejsca zieleni w tym mieście - a jest ich naprawdę sporo. Właściwie każde miejsce, gdzie można było coś rekreacyjnego zbudować przy cieku wodnym - jest zagospodarowane. 

Czy wróciłbym tutaj na kolejną wycieczkę? Nie wydaje mi się. Pisałem ten tekst przez prawie półtora miesiąca - okej, trochę mi się wydarzyło w życiu w międzyczasie, ale były też takie chwile, kiedy po prostu nie mogłem się zebrać, bo wiedziałem, że niewiele ciekawego mam akurat do opisania. Lubię Bełchatów, ale myśląc sobie o tym co jest po drodze z Łodzi (Pabianice chociażby), czy w pobliżu (Łask, Piotrków Trybunalski) trochę się nie dziwię, że w sumie nie trafiłem tutaj "turystycznie" nigdy wcześniej.

I co zabawne -  jednocześnie dziękuję losowi, że zesłał mnie akurat w te okolice, żeby mieszkać. Także, jeśli tylko ktoś będzie chętny - zapraszam - nawet jeśli nie na wycieczkę, to chociaż na kawę, na przykład w kawiarni przy placu Wolności.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz