wtorek, 25 lipca 2023

Aleksandrów Łódzki | Łódzkie od A do Z

 Słowem wstępu - celem cyklu "Łódzkie od a do z" jest odwiedzenie wszystkich miast województwa Łódzkiego w kolejności alfabetycznej. Nie stawiam sobie żadnych konkretnych wymagań co chcę zobaczyć i o czym chcę Wam opowiedzieć, nie planuję też stawiania jakichkolwiek ram czasowych. Planuję czerpać z tego wielką przyjemność i mam nadzieję, że Wy będziecie czerpać ją ze mną - czytając moje relacje!

To co? Alfabet zaczyna się na "a" i w związku z tym na pierwszy ogień (niemalże dosłownie) idzie skąpany tamtego dnia w lipcowym słońcu i rozgrzany przez to do białości Aleksandrów Łódzki!

Zacznijmy może od dosłownie kilku słów kontekstu geograficznego i historycznego. Żeby odwiedzić to dwudziestokilkutysięczne miasto trzeba wybrać się z Łodzi na północny zachód. Kiedyś można było dotrzeć tam tramwajem, ale już od kilku dekad trzeba wybierać inne środki transportu. W moim przypadku był to wierny ford fiesta, który to pomógł mi dostać się na główny rynek miasta, dziś nazywany placem Kościuszki. 

"Mi"? Nie byłem na tej wycieczce sam! Towarzyszyła mi Dominika, mój wierny kompan wycieczek, zawsze niezmiernie cierpliwa i zadziwiająco wytrzymała... bo musicie wiedzieć, że jeśli wędrówkę planuje ktoś o nazwisku "Bajas", to będzie diabelnie intensywnie. 


Jednak wracając do historii - Aleksandrów założony został na początku XIX wieku, w tym samym okresie, w którym Łódź i okolica powoli stawały się sercem przemysłu tekstylnego Europy Wschodniej. Imię zawdzięcza carowi Rosji Aleksandrowi I, a pomysł nazwania osady właśnie w ten sposób jest autorstwa Rafała Bratoszewskiego, który jest ojcem założycielem miasta. 

Aleksandrów nigdy nie stał się znaczącym graczem na mapie regionu. Prawa miejskie uzyskał dość szybko, ale później je utracił (w połowie XIX), by znów stać się formalnie miastem, po I wojnie światowej. Przemysł w mieście? Oczywiście, że tekstylny - w przypadku Aleksandrowa była to przede wszystkim produkcja... pończoch (i skarpet).

Jak już wspomniałem - zaparkowaliśmy na placu Kościuszki i ruszyliśmy na spacer. Chociaż właściwie... zanim na dobre ruszyliśmy już fotografowałem dwa warte uwagi budynki - zresztą związane ze sobą historią. Mowa o dawnym kościele ewangelickim i Pastorówce. Oba są w naprawdę ładnym stanie, dom mieści dzisiaj miejską bibliotekę, a kościół... mieści kościół, chociaż wcale nie jest to takie oczywiste.


Dlaczego? Cóż, w kościele, jak już wspomniałem wcześniej, zbierali się luteranie. Skoro luteranie to można z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa wskazać, że byli to Niemcy. Niemcy, których próżno szukać w spisach mieszkańców wielu polskich miejscowości po latach 40. XX wieku - byli wysiedlani za Odrę. Wraz z ich zniknięciem, znikła też potrzeba korzystania ze świątyni (katolicy mają wszak swój kościół, po drugiej stronie placu). Budynek od niemal osiemdziesięciu lat przechodzi z rąk do rąk, przez długi czas popadał w ruinę, jednak - całe szczęście - trochę ponad dekadę temu został gruntownie wyremontowany. Dziś nie służy żadnemu konkretnemu wyznaniu, pełni rolę centrum kultury i spotkań o charakterze ekumenicznym.

Swoją drogą wpiszcie sobie w google "Kościół Stanisława Kostki Aleksandrów Łódzki". Księża umieją (i chyba zawsze umieli) w self promoting...

Wyszliśmy z Placu Kościuszki i zaczęliśmy powoli oddalać się od centralnego punktu miasta. Musicie wiedzieć, jeśli dotychczas nie czytaliście zapisków moich wędrówek, że centra i najpopularniejsze obszary interesują mnie, owszem, ale najbardziej uwielbiam chłonąć atmosferę miast i miasteczek poznając nieco ich "kulis". Tak też było tym razem. Upał sprawiał, że spotykaliśmy niewielu mieszkańców na chodnikach, za to sporo - siedzących na ławeczkach "skromnych, ale własnych" podwórek.



Cóż, mam taką fanaberię, że zaglądam ludziom w podwórka (a wieczorami i nocami - do okien). Uwielbiam mieszać te społeczne obserwacje, z obserwacjami tkanki miejskiej. Aleksandrów był przyjemnie senny. Czasem dzieciaki bawiły się pod okiem nadopiekuńczych babć ("nie wychodź na słońce, bo udaru dostaniesz!), czasem - dwie panie plotkowały siedząc na plastikowych krzesełkach przy plastikowym stoliku, a niekiedy - wyluzowany siedemdziesięciolatek bez koszulki wylegiwał się, wyciągnąwszy wygodnie nogi na leżaku. Wiele nie zmieniło się w nawykach tych obywateli od lat 90. Taki właśnie pamiętam świat, kiedy babcia Ewa i dziadek Jasiek zabierali nas na swoją działeczkę, na Stokach w Łodzi. Tylko miejsce nieco inne - mentalność ta sama.

Gawędziliśmy sobie z Dominiką, wymieniając się obserwacjami dotyczącymi mieszkańców, elementów architektury i niekiedy - marudząc na upał. Było naprawdę sielsko w okolicy, mam wrażenie, że nasza aktywność była chwilami odbierana jako zupełnie nie na miejscu.

Oddaliwszy się na niecały kilometr od Placu Kościuszki dodreptaliśmy do pierwszego celu spaceru. Cmentarz żydowski - a właściwie jego pozostałości powstał kilka lat po założeniu miasta. Jak w wielu podobnych przypadkach - był używany do II Wojny Światowej, później był świadkiem mordu we wrześniu 1939 roku, a od tamtej pory niszczeje. W 2014 została zbudowana współczesna brama i nowe ogrodzenie, przez które można zobaczyć garstkę ocalałych macew i zabudowany ohel. 



Ruszyliśmy dalej, wciąż podążając sennym osiedlem domków jednorodzinnych (i niedużych wielorodzinnych). Trzeba nam było złapać oddech, a gdzie lepiej to zrobić w upalny dzień jak nie w parku?

W sercu rynku, zwanego Targowym znaleźliśmy oazę zieleni, pamiętający jeszcze założyciela miasta park, symbolicznie ochrzczony imieniem "200-lecia Aleksandrowa Łódzkiego". Zasiedliśmy na jednej z ławek i - nieustająco otoczeni senną, sobotnią atmosferą - odpoczywaliśmy. Jakiś jegomość lał do miski wodę dla parkowej fauny, mały autobus łódzkiego MPK zawinął na krańcówkę, a my pokrzepieni kilkoma łykami chłodnej wody i schłodzeni cieniem liści nabraliśmy odrobiny energii na dalszy spacer. Po kilkunastu minutach znów wędrowaliśmy.

Obok parku jest nieduży staw, a przy stawie - urokliwa kapliczka. Zrobiłem kilka zdjęć i uciekłem do Dominiki, która po drugiej stronie ulicy szukała cienia rzucanego przez parterowe, drewniane chałupy. Nieco dalej natknęliśmy się na wspaniałe podwórko i dom "z epoki". Tabliczka oznajmiała, że mieścił się tam niegdyś bar i, oczywiście, "dziewiarstwo maszynowe". W końcu jesteśmy wciąż w Aleksandrowie!




Skręciliśmy w lewo, w ulicę Piotrkowską i krajobraz zmienił się na zdecydowanie bardziej przemysłowy (choć z pewnymi wyjątkami). Po lewej stronie - kolejny klimatyczny, socrealistyczny budynek i górujący nad miastem komin ciepłowni. Po prawej - rozległe i sielskie podwórko, z malowniczą studnią pośrodku, drewniany dom, a dalej blokowiska. Ach, te polskie miksy architektoniczne. Uwielbiam!

Chwilę później czekało nas wyzwanie. Bardzo zależało mi, żeby zajrzeć na aleksandrowski cmentarz. Po części, żeby po prostu zobaczyć jego główną część, po części, żeby chociaż rzucić okiem na tę ewangelicką i wreszcie - żeby spełnić kibicowski obowiązek i przystanąć przy grobie Włodzimierza Smolarka. Wszystkie cele udało się zrealizować, ale oznaczało to kilkaset metrów marszu w pełnym słońcu, a było południe i skwar przypiekał z chyba największą tamtego dnia intensywnością.




Moja dzielna towarzyszka dała radę, ale co miała nie dać, skoro zaprosiłem ją do kawiarni - zacienionej i klimatyzowanej! Zdecydowanie polecamy "Krótka Caffe", dostaliśmy pyszne kawy - mrożoną i espresso, a do tego naprawdę napakowane nadzieniem, świeżutkie jagodzianki. Mniam. Dla takich rarytasów warto pocierpieć w upale!

Pozostała "ostatnia prosta". Maszerowaliśmy z godnością, jak przystało na spacerujących "Wojska Polskiego", która to jest główną ulicą miasta. Moja towarzyszka postanowiła wykorzystać sytuację (wiedziała, że sporo jeszcze jest do zobaczenia, na Placu Kościuszki) i pozwoliła mi puścić się przodem, podczas gdy sama udała się na zakupy do znanej sieci drogerii...

Wykorzystałem ten czas na zajrzenie przez bramę na podwórko dawnej willi Stillera, niszczejącej nieco, ale wciąż zachowującej dużo secesyjnego uroku. Dość wnikliwie obejrzałem także (choć tylko z zewnątrz) główną świątynię miasta - kościół pw. św. Archaniołów Rafała i Michała, naprawdę ładny i zadbany, klasycystyczny budynek. Skryłem się także pod tzw. "jatkami" - dziś mieszczą się tam jednostki urzędu miasta i placówka bankowa, ale kiedyś - w oryginalnym budynku można było się tam zaopatrzyć w mięso i pieczywo. 




Założyciel miasta, upamiętniony pomnikiem, siedzi sobie nieco nonszalancko na kamieniu i obserwuje południową pierzeję placu. Oprócz wspomnianych jatek jest tam jeszcze charakterystyczny, pomalowany na niebiesko ratusz. Dominika wciąż zajęta była zakupami, więc obszedłem jeszcze sporą część placu - w jego północnej części umieszczony jest park z placem zabaw, a w południowej "stróżówka", w której mieści się sklepik z pamiątkami, a także spory, współczesny budynek, mieszczący centrum medyczne. To na co jednak warto szczególnie zwrócić uwagę znajduje się pod nogami spacerującego. To pamiątka po torowisku tramwajowym - tory można oglądać w zachodniej części placu.

Nasz duet wreszcie zjednoczył się, zakupiliśmy na pamiątkę magnes na lodówkę i Dominika namówiła mnie na bubble tea i sącząc ten przedziwny napój wróciliśmy do auta. 



Aleksandrów? Ma do zaoferowania co najmniej kilka ciekawych miejsc! Sielskie obszary na północ od głównego placu, kilka ciekawych pamiątek po dawnej tożsamości miasta, takich jak cmentarze - ewangelicki i żydowski, czy willa Stillera i oczywiście sam główny plac. Zadbany, czysty, w niektórych miejscach wręcz przepełniony lokalną dumą. Naprawdę ładne miasto - niedaleko Łodzi, w sam raz na niedługi, ale przyjemny spacer. I jak się okazało - można się tu napić naprawdę dobrej kawy!

Bawiliśmy się świetnie, ale z literką "A" żegnamy się bardzo szybko. Kolejna stacja to już "B" jak Bełchatów!

1 komentarz: