piątek, 7 lipca 2023

Mały, wielki krok - 02.07.2023 - Rasy - Suchcice

Ileż czasu chodziła mi ta wędrówka po głowie! Dodam - najprostsza wycieczka na świecie. Wystarczyło ubrać buty, wyjść na drogę i po prostu iść przed siebie. No dobrze, może trzeba było skręcić raz czy drugi, ale to wciąż nie była trasa wymagająca godzin planowania, weryfikowania szlaku i tak dalej. 

Jednak potrzebowałem sporo czasu, żeby się zebrać. Trochę potrzebowałem odpowiednich okoliczności - pogody, wolnego czasu, energii. Wiedziałem też, że najpewniej pójdę w jedną stronę, ale nie będę wracał w ten sam sposób i kombinowałem jakiś transport powrotny. Ciężko mi wygospodarować kilka wolnych godzin, a raczej - jeśli już takie mam, w kolejce czeka kilka innych zadań, które potrafią wypełnić harmonogram całego dnia. 

Tyle z listy moich wymówek sprzed wyruszenia. Koniec końców, w niedzielne popołudnie, podejmując całkowicie spontaniczną decyzję, zrobiłem dokładnie to o czym napisałem w pierwszym akapicie. Ubrałem buty. Wlałem wodę do turystycznego kubka. Ucałowałem Dominikę i dzieciaki i ruszyłem.

Pogoda była tego popołudnia wyjątkowo ciekawa. Z jednej strony - było bardzo gorąco, zwłaszcza kiedy przypiekało lipcowe słońce. Z drugiej - kilka ogromnych, ciemnoszarych chmur pełzło leniwie i groźnie po niebie, grożąc deszczem - na szczęście jeśli padało, to nie na moim szlaku.

Ciężko było mi złapać rytm przez kilka pierwszych minut wędrówki. Słońce paliło dość mocno w kark i nie mogłem przyjemnie wyłączyć głowy. Po prawdzie - w mojej najbliższej okolicy zabudowane są właściwie wszystkie działki przy drodze i dopiero oddalając się od szosy łączącej Bełchatów z Pabianicami zaczyna się natrafiać na bardziej otwarty krajobraz.

Och, jakąż poczułem przyjemność gdy właśnie przy jednym z pierwszych takich miejsc, na skraju pola, poczułem letni wiatr na skroniach. Jak wspaniale było posłuchać szumiącego zboża, kołysanego ruchami powietrza. Jak pięknie wyglądają liście przydrożnej topoli, gdy tańczą i szeleszczą jednocześnie.

Tak upłynęła mi bodajże najlepsza część mojego spaceru. Wyglądaniem w rozległe pola i obserwowaniem złotych i srebrnych pól. Przebieganiem wzrokiem po linii drzew z lasu oddalonego o kilka kilometrów, wieńczącego wspomniane uprawy. Słuchaniem (szukaniem?) wiatru w polu i budowaniem skojarzeń z zapachami wsi. Bo właśnie w lipcu, kiedy byłem takim dzieckiem, jakimi są dzisiaj moi synowie, jeździliśmy na wakacje do ciotki, w okolice Kielc. Ta mieszanka wszelkich zapachów - ziemi, zbóż, kwiatów lipy, czy nawet (choć zabrzmi to dziwnie) obornika...

To uwielbiam w pieszych wędrówkach - te niuanse. Tę powolność. Nic nie dzieje się przez chwilę, wszystko ma czas i miejsce na to by się wydarzyć. Tak jakby świat potrzebował do szczęścia jedynie uważnego obserwatora - mnie. A ja potrzebowałem tylko świata do obserwacji. Wspaniała współzależność.

Nie mogę nie wspomnieć też o drogach... Tych wszystkich polnych drogach, które zawsze kuszą żeby w nie skręcić. Czym kuszą? Myślę, że przede wszystkim tajemnicą. Dokąd prowadzą? Do lasu? Do kolejnej wsi - na skróty? Może to tylko dojazdówka, która kończy się u kogoś na podwórku, przy domu w dolince, którego nie widać z głównej drogi? Mam kilka takich dróg, w które na pewno jeszcze kiedyś skręcę, wiedziony wiecznym pragnieniem zbadania każdego zakątka najbliższej okolicy.

Zabudowa stawała się coraz rzadsza, aż wreszcie minąłem ostatnie domy. Po prawej stronie - dolina, bo płynie tam jakaś struga. Jakże pięknie wygląda to miejsce wiosną, kiedy świeci się żywym żółtym kolorem kwiatów rzepaku! Po lewej - las, lasek właściwie i wysoka hałda piasku, która skrywa za sobą nie eksploatowane już wyrobisko. Zastanawiałem się czy skręcać w drogę prowadzącą właśnie wzdłuż tej hałdy i ostatecznie zdecydowałem, że tak. Szedłem polną drogą, mając łany zboża na wyciągnięcie ręki. Urwałem sobie jeden kłos, chwilę bawiłem się nim w palcach, a później zatknąłem go za uchem. Wyglądałem pewnie dość naiwnie, ale kto mnie tam widział?

Widziałem za to ja - wyrobiska i groźnie wyglądające skarpy, prowadzące na sam dół. Widziałem skraj lasu, tańczące na wietrze liście i pomarańczowe światło coraz niżej zachodzącego słońca. Byłem już naprawdę blisko celu. Przeszedłem leśną ścieżkę i wróciłem... jakby z dalekiej podróży - do cywilizacji. Znów dreptałem asfaltową drogą, minął mnie samochód czy dwa, a po kilku chwilach zza zakrętu wyłonił się cmentarz. Nieduży, wbijający się swoim ogrodzeniem w otaczający go las. Kręciło się na nim troszkę osób odwiedzających najbliższych, więc starałem się stać niewidzialny i spacerować ścieżkami możliwie omijającymi innych ludzi.

Lubię spacery po cmentarzu. Zdarza mi się wybrać jakąś nekropolię jako cel spaceru, trochę tak jak wybiera się park. Lubię tę unoszącą się w powietrzu atmosferę spokoju i tajemnicy. Lubię wynajdywać ciekawe, nie uczęszczane zbyt często ścieżki i wyszukiwać nagrobków z najodleglejszymi datami śmierci "lokatorów" poszczególnych kwater. Mam osobliwą relację ze śmiercią, to pewnie dlatego.

Po obejściu cmentarzyka pozostało mi jedno - wąską aleją naprawdę starych drzew dotrzeć do celu mojej wędrówki. Jednak w jednym momencie wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie. Nade mną pojawiła się wielka, ciężka chmura. Wzmógł się dość chłodny wiatr. Jednocześnie - telefon odmówił posłuszeństwa, skarżąc się - poniekąd słusznie - na zbyt mało miejsca w pamięci. Próbowałem szybko coś zaradzić na to ostatnie wydarzenie, ale zgubiłem przez to całkowicie rytm. Współczesna technika po raz kolejny przypomniała mi dlaczego tak bardzo nie jestem jej fanem i dlaczego nie warto polegać tylko na jej kaprysach. 

Trudno - stało się. Minąłem ostatnie dwa drzewa i wyszedłem na rozległy plac. Kościół pw. Ignacego Loyoli to skromny, ale urokliwy budynek. Stoi w tym miejscu od końcówki XVIII wieku. Jest w przyzwoitym stanie, ma całkiem nieźle zadbane otoczenie, z ławkami, figurką patrona i współczesną, betonową dzwonnicą. Obszedłem kościółek i dałem znać Dominice, że może po mnie ruszać.

Wiedziałem, że minie jeszcze kilka chwil zanim do mnie dotrze, więc przeszedłem się chodnikiem do głównej drogi w Suchcicach. Miejscowość leży na wzniesieniu, więc góruje nad okolicą, a wszystkie drogi, które z niej wybiegają zachęcają, żeby nimi ruszyć - kusząc malowniczymi widokami w oddali. Przyjdzie jeszcze czas na ich zadeptanie, póki co kilku z nich próbowałem rowerem. Mieszkam w naprawdę urokliwej okolicy.

Kościół widziany z boku jest jeszcze bardziej malowniczy niż od frontu, więc byłem bardzo szczęśliwy, że zdecydowałem się na poświęcenie czasu oczekiwania jeszcze w aktywnej formie, spracerując. Koniec końców jednak usiadłem pod jednym z wielkich drzew, rzuciłem plecak na trawę i cierpliwie czekałem.

W głowie szumiało mi od wrażeń. Dominika później, w samochodzie, powiedziała mi, że wyglądałem, jakby mi się coś stało. Stało się. Wróciłem do siebie. Do swojej pasji. Do robienia czegoś, co po prostu sprawia mi gigantyczną przyjemność. Kocham miejsce, w którym dziś mieszkam. Kocham tę okolicę. Kocham też to co robię i chcę robić to jak najczęściej. "Nie marginalizuj swoich wycieczek, nawet tak małych jak ta" usłyszę tego dnia wieczorem. Ma racje mówiąc te słowa. To było wielkie w treści, nawet jeśli nieduże w formie. I chyba o to chodzi mi w życiu, to właśnie sobie cenię. Wszystko co ma ogromne znaczenie, ale niekoniecznie jest bardzo widoczne...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz