poniedziałek, 25 lipca 2022

Kilka słów o dzieciach

 Mała dziewczynka (na oko czterolatka) przyszła na plac zabaw z mamą i babcią. Główną atrakcją placu jest wielka wieża, stylizowana na zamkową, gdzie dzieciaki muszą pokonać kilka wymagających przeszkód, zanim dostaną się do głównej atrakcji - pokaźnej rury do zjeżdżania. Oczywiście dziewczynka swoje pierwsze kroki kieruje w stronę ścianki wspinaczkowej, po której będzie mogła rozpocząć wędrówkę do zjeżdżalni. Od samego początku jej poczynania komentuje krewka babcia. Jestem postronnym słuchaczem, ale chcąc nie chcąc dowiaduję się, że wieża jest naprawdę duża i wydaje się być niemałym wyzwaniem dla maluchów. Oczywiście zjeżdżając z takiej rury trzeba koniecznie uważać żeby nie pościerać sobie łydek i łokci. Warto byłoby założyć getry (jest upał, na pewno kilka stopni powyżej 30). Dziewczynka już kiedyś zjeżdżała z czegoś podobnego i się poobcierała.


Mój Kuba kilkukrotnie wspina się na wieżę i zjeżdża ze zjeżdżalni, za każdym razem z ciekawością przyglądając się babci i dziewczynce. Mała w końcu rusza do boju. Wspina się całkiem nieźle na pierwszą platformę i... zatrzymuje się. Kolejną przeszkodą jest śliska, pochyła powierzchnia, na którą trzeba wejść mocno trzymając się poręczy i odważnie wskakując coraz wyżej, nie zważając na uciekające w dół stopy. Dziewczynka zaczyna wołać mamę, krzycząc, że nie da sobie rady i że tu jest strasznie ślisko. Kuba dwu albo trzykrotnie przebiega obok niej, próbując pokazać co i jak powinna zrobić, żeby wejść na górę - no i oczywiście że da się to zrobić i nie ma się czego bać.

Jasna sprawa, że nie chojraczył tak od początku. Za pierwszym razem zjechał ze zjeżdżalni siłą rozpędu, ale za drugim obleciał go strach. Długo negocjowaliśmy, by się odważył, w końcu skoro udało się raz to i uda się drugi. Nie wycofał się - zebrał na odwagę i zjechał. "Nie było tak źle - było super!" oznajmił na dole i raz za razem zaczął pędzić po torze przeszkód. Myślę, że ostateczna liczba zjazdów zatrzymała się gdzieś na pięćdziesięciu. 

***

Znana skądinąd fundacja, słynąca z oblepiania miast tysiącami bilbordów, zadała ostatnio Polakom pytanie - gdzie są TE dzieci? Myślę, że opowieść o wizycie na placu zabaw, który dwa lata temu był zamknięty w Dzień Dziecka z powodu szerzącej się zarazy to bardzo dobry moment na to bym po swojemu odpowiedział na to jakże istotne pytanie.

Swoją drogą zastanawiam się w której z ksiąg Biblii jest napisane, że najlepszym co można zrobić dla dzieci to obwiesić cały kraj w propagandowych plakatach? Wszak wspomniana fundacja działa pod płaszczykiem i z ramienia katolickiej wiary, tak bliskiej Bogu i jego naukom...

Wracam jednak do głównego pytania - gdzie są TE dzieci? Moje na przykład w łóżku właśnie, mam szczerą nadzieję, że już śpią, bo to był kolejny intensywny dzień. Moje, bo wielu spośród moich znajomych nie ma swoich wcale. Część planuje mieć w przyszłości, część nie planuje mieć ich nigdy. I bardzo dobrze, bo mieć dzieci w sytuacji, gdy nie chce się ich mieć w ogóle to jedna z najgorszych rzeczy jaką można maluchom poczynić.

Tym bardziej należy docenić taką postawę, a jednocześnie udzielić jedną z pierwszych potencjalnych odpowiedzi na pytanie o TE dzieci. Jest ich mniej, bo po prostu mniej młodych Polaków chce je mieć. Rozwijamy się jako społeczeństwo i jako jednostki. Wiemy coraz więcej o sobie. Nasze światopoglądy coraz częściej różnią się w niektórych kwestiach, nawet jeśli w większości myślimy podobnie. Jedni chcą się wyszaleć i na przykład podróżować do woli. Są tacy, którzy chcą się naprawdę solidnie ustatkować. Są też tacy, którzy po prostu dzieci nie lubią i już. To już nie jest tak, że istnieje jakiś model.

I to chyba powoduje, że podmioty związane z Kościołem zaczynają bić na alarm. Bo niezależne myślenie tak bardzo oddala od tego typu organizacji. I to nie musi mieć nic wspólnego z wiarą lub jej brakiem.

Dzieci jest też coraz mniej, bo Polki boją się je rodzić. Boją się o opiekę medyczną w trakcie ciąży. Boją się o poród - o to czy będą miały gdzie rodzić w godnych warunkach. Zastanawiają się czym nakarmią je po wyczerpującym porodzie. Zastanawiają się z czego będą żyć. A także kto i jak pomoże im wychowywać dzieci.

Dzisiejsi dziadkowie pracują dłuuugo. Idą na emeryturę znacznie później. Często w momencie, kiedy pociechy są już całkiem samodzielne (u mnie tak właśnie będzie - Kuba będzie mieć siedem, Tymek trzy lata, kiedy dziadek będzie mógł powiedzieć "dość" swojej pracy). W Polsce nie zarabia się kokosów na podstawowych stanowiskach (w ogóle zarabia się kiepsko), a raczej nie spotyka się managerów pracujących na pół etatu - tak by móc wychowywać maluchy i jeszcze dostawać jakiś rozsądny pieniądz. Owszem mamy całkiem rozsądny system zasiłkowy na rok po porodzie, ale co dalej? Własna działalność też nie jest najłatwiejsza, przy wielkościach haraczów jakie ściąga chociażby ZUS. A przecież wychowanie dziecka, to praca na pełen etat, może nawet półtora.

Nie mówiąc już o wychowywaniu trójki czy czwórki, bo według wspomnianej fundacji to właśnie ta liczba wydaje się być celem.


TE dzieci pojawiają się na świecie coraz rzadziej także dlatego, że tak jest po prostu lepiej. Niektórzy z nas wiedzą, że wielodzietność to dodatkowe obciążenie chociażby dla planety. Ci którzy są już na świecie, żyją znacznie dłużej. Każde kolejne istnienie to kolejna osoba do wykarmienia, ubrania, "wyposażenia" we wszystkie sprzęty i akcesoria, których używamy na co dzień. To pochłania zasoby. Zasoby, które kurczą się z dnia na dzień. Zdecydowanie warto w tym przypadku zmienić ilość w jakość. Postarać się by nasze pociechy były jak najbardziej świadome. Potrafiły podejmować zdrowe wybory, żyły w zrównoważony sposób i jeśli zostawiały coś po sobie, to tylko tysiące pięknych wspomnień. 

Czy jest tak w istocie? TE dzieci to między innymi takie dziewczynki jak ta z placu zabaw. Wystraszone, zahukane przez nadopiekuńcze babcie, zostawione same sobie przez przepracowanych rodziców. Dziś przychodzi mi to już z większą łatwością, ale kiedy urodził się Kuba wielokrotnie zastanawiałem się po jaką cholerę uczyłem się (no dobra, może nie uczyłem, ale było w programie) biologii o krzyżowaniu fasolek, zamiast dowiadywać się skąd się biorą i jak radzić sobie z napadami lęku u czterolatków

Może godziny, które zmarnowałem rezygnując z lekcji religii (nie mieliśmy nic w zamian, bo tak właśnie polskie szkoły są przygotowane na takie decyzje uczniów) można było spożytkować na podstawy wychowawczej psychologii? A może trzeba było już wtedy dać każdemu z uczniów szansę na konsultację psychologiczną, dzięki czemu nie musiałbym kończyć terapii w trzydziestym roku życia, mając już trzyletnie dziecko w domu? 

Bo tam gdzie ja mam poukładane nie tak jak powinienem, tam będą mieć też Kuba i Tymek. Terapeutka Dominiki zwykła mawiać, że siedząc przy stole zawsze wie kto jest przed terapią, a kto już po. Cóż - potrzebuje jej wielu z nas. TE dzieci to dziś nasi dziadkowie i rodzice. Wychowani byle jak w byle jakim społeczeństwie. Jako ludzie popełniamy błędy i przekazujemy je z pokolenia na pokolenie. Jeśli komuś udaje się przerwać ten cykl nieszczęścia, oznacza to zawsze gigantyczny wysiłek jednostki. To nigdy nie jest zasługa systemu. To nigdy nie jest i nie będzie zasługa fundacji wieszającej w miastach bilbordy. 

Proszę Cię teraz czytelniku o chwilę refleksji nad sobą. Zastanów się jaką masz strategię radzenia sobie z lękiem. Spróbuj ją nazwać i opisać ją w taki sposób, by na tej podstawie można było wytłumaczyć ją później czteroletniemu dziecku. Dla chętnych utrudniające pytanie pogłębiające - zastanów się czy myślisz o strachu czy o lęku i czym jedno różni się od drugiego?

I co, masz już jakąś odpowiedź? Myślałeś o tym kiedyś w ogóle? O lęku i o sposobach radzenia sobie z nim? Tak się składa, że lęki mogą przytrafić się każdemu - i przydarzają! Mnie, mojemu tacie, mojemu synowi. Każdy z nas jest wysokowrażliwy, a także nadwydajny umysłowo - jesteśmy w grupie wysokiego ryzyka, jeśli chodzi o podatności na napady lękowe. Bez sposobu na nie jesteśmy wystawieni na ataki depresji czy nałogu. To nie akademickie pytanie z bilbordu. To samo życie - życie w którym budzisz się w nocy i póki nie przyjdzie świt, nie możesz zasnąć dalej.

Takie są dzisiaj TE dzieci i w interesie systemu nie jest, aby to zmienić. Łatwiej rządzi się tymi, którzy są głupi, nieświadomi i boją się wszystkiego co ich otacza. Zupełnie jak dziewczynka, która z pewnością dałaby radę wspiąć się na wieżę, a na końcu odebrać nagrodę i zjechać ze zjeżdżalni. Pewnie z sercem bijącym z podniecenia, ale z jaką dumą z wykonania zadania! Właśnie tę dumę zobaczyłem na twarzy Kuby kiedy zjechał - jak to sam zwykł mawiać "na -ry" (od trzy-czte-ry).

A mała? Wspięła się na wieżę z mamą i zjechała ze zjeżdżalni z mamą. Jej pewność siebie została już wcześniej podeptana, a to zadanie mogło sprawić, że zyskała jej kolejną krztynę. Krztynę, która przydałaby się jej w przyszłości, gdy będzie miała wystartować w konkursie, ale uzna, że jest niedostatecznie przygotowana, nie dość utalentowana by wygrać. I być może nigdy o niej nie usłyszymy, a moglibyśmy. A może będzie mieć dostatecznie dużo determinacji, by odrzucić błędy swoich opiekunów i wykorzysta obecne słabości jako swoje przyszłe mocne strony? Tego życzę jej. Tego życzę wszystkim dzieciom.

A sobie? Sobie życzę, by środki które dorośli wydają na propagandę, przeznaczyli na TE dzieci. Na ich edukację. Na leki dla tych chorych. Na jedzenie dla tych głodnych. Na terapie dla tych skrzywdzonych. I kiedy już wszystkie będą zaopiekowane, niech same zdecydują w co lub w kogo chcą wierzyć. I naprawdę - naprawdę! - niech wierzą w co tylko chcą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz