wtorek, 30 kwietnia 2019

Rzeka

Spacerowałem szybko, choć nie spieszyłem się ani odrobinę, Piotrkowską. Wieczór zapowiadał się na dość chłodny i cieszyłem się, że jednak wziąłem z domu kurtkę. Póki co odpoczywała, luźno przerzucona przez moje prawe ramię. Miałem w brzuchu to przecudowne uczucie ucisku, które towarzyszy człowiekowi zawsze gdy ogarnia go silne i pozytywne podniecenie. Nie wiem czy bardziej wyrywała mnie do przodu ciekawość, czy powodowało to serce, czy po prostu nogi gnały coraz szybciej i szybciej, jak to moje nogi zawsze miewały w zwyczaju. Gorąca krew, podgrzewana przez błyskotliwy i zwinny umysł i niesiona przez sprężyste, silne łydki. Wystawiłem sobie niezłą laurkę, ale to właśnie cały ja.

To jest ten moment, kiedy wypadałoby, żebym powołał się na jakąś książkę, którą czytałem ostatnio i która za rok przypomni mi, że to wszystko działo się właśnie w tym specyficznym czasie, ale... niech mnie szlag, nie przeczytałem w tym roku jeszcze nic wartego wzmianki. Cóż, czasem karmi się książkami literackie obszary umysłu, a czasem trzeba postawić na coś odrobinkę bardziej rzeczowego. 

Poza tym - w mojej biografii dzieje się ostatnio tak wiele, że zastanawiam się jak długo będę czerpał inspirację z tych krótkich momentów życia, jakie w gruncie rzeczy stanowią poszczególne dni. Każdy, literalnie każdy, niesie jakieś cuda. Nie żebym nie tęsknił do Hemingway'a albo nie zacytował jakiegoś Hłaski, ale troszkę swojego w ten ferment też zamierzam wmieszać.

Wszedłem do starej i cichej o tej porze knajpy, bo przecież gdzieżby indziej mógłbym się pojawić? Zmieniają się wystroje, zmienia się towarzystwo, zmieniam się ja sam, ale prawdą absolutną pozostaje fakt, że dobrze napisać co jakiś czas coś o wyjściu do knajpy.

Poza tym kocham chodzić po knajpach. Po prostu. Sprawiają, w jakiś niezwykły sposób, że czuję się jednocześnie przeszczęśliwy - obecnością ludzi, gwarem, jedzeniem i naprawdę dobrym alkoholem - i smutny jak nigdzie indziej. Mnie pamięć nie myli, pamiętam jak dziś, kiedy pisałem o smutku, który czułem w karczmie w Szczyrku. I nie wiem czy piłem wtedy najlepszą śliwowicę w życiu, ale i tak jej aromat i palące uczucie w gardle, będę pamiętał do pieprzonej grobowej deski.

Wziąłem duże barleywine, z zamiarem niechybnego rozgrzania dłoni i rozpalenia i tak gorącej głowy. Och gdybym chociaż raz uparł się, żeby trochę ostygnąć, żeby pobyć odrobinę bylejakim! Dorzucam do pieca emocji, płonę, choć nie spalam się i wciąż mi mało. Jakby wiecznie było mi zbyt zimno, chociaż czuję żar, jakbym wystawiał twarz na słońce przez cały upalny sierpień. 

Kilka łyków eliksiru sprawiło, że rozochociłem się w kierunku rozmowy. Może nie był to jeszcze moment na gawędę po angielsku, ale język bardzo chciał się rozwiązać. To kolejna z moich wad - moje puste obietnice milczenia, chociaż mógłbym gadać i gadać przez całą wieczność. Daj Bóg słuchacza, a później chroń Bóg słuchacza. 

Będzie to dla Was żadnym zaskoczeniem, tak jak i wtedy było żadnym dla mnie, że niedługo później przy moim stoliku pojawiła się kobieta. Cóż, umawialiśmy się na to, że być może kiedyś się spotkamy i jakoś tak wyszło, że się spotkaliśmy. I jak to bywa z tajemniczymi spotkaniami - nigdy nie wiadomo co z nimi w gruncie rzeczy zrobić, szczególnie na początku. I zawsze niosą najlepsze pytania i najlepsze odpowiedzi. Wystarczy tylko otworzyć drzwi domu, później rachunek, później - na przemian usta i uszy. I niech mnie szlag, jeśli po wszystkim Twoje serce nie będzie otwarte na oścież, a Twoje oczy widzące jak nigdy.

- Jakie jest zaklęcie maksymalisty? - zapytała mnie, łamiąc milczenie, które trwało dłuższą chwilę, po standardowym small talk na początku.
- Zaklęcie na co? - odparłem z uśmiechem, zaciekawiony.
- Na drugiego człowieka.

Roześmiałem się głośno.

- Wiem co chodzi ci po głowię - zawołałem, grożąc na pokaz palcem. - Chciałabyś wiedzieć, co sprawia, że jeden człowiek staje się najlepszą wersją siebie przy drugim?
- Właściwie to tak - odparła skromnie, a jej policzek podkolorował delikatny rumieniec.

Wzruszyłem ramionami. Poprzyglądałem się jej przez dłuższą chwilę, pesząc ją do reszty. Uświadomiłem sobie to dopiero później, ale musiałem to zauważyć już wtedy, że przeuroczo próbowała chować głowę pod siebie, kiedy rozmawialiśmy na jej temat albo gdy czuła się rozczytywana przez moje spojrzenie. Czy może być coś cudowniejszego niż świadoma obserwacja?

- To wymaga... cholernie dużo wysiłku. I zaangażowania - zacząłem mówić, powoli, nawet nieco z trudem. Sporo mnie kosztowało zebranie tych myśli w całość. - Zabawne, bo z boku, a często nawet wewnątrz wydaje się, że to... takie proste. Że to dzieje się samo. Że coś klika i zaczyna funkcjonować. A wcale tak nie jest. W istocie to kolosalna praca, wykonywana przez otwarte serca, szczere usta i spragnione uszy. To wysiłek wykonywany w każdej minucie, każdego dnia, ale bez najmniejszych oznak znużenia. Bo żeby pozwolić komuś być najlepszą wersją siebie, trzeba pokazywać mu dwie osoby jednocześnie - siebie samego i jego.
- Brzmi zawile - odparła. Pokręciłem głową.
- Ale tak nie jest. To cholernie łatwa robota, którą można równie łatwo spieprzyć.
- Kłótnią?

Znów zanegowałem.

- Kłótnia buduje tak samo jak wesołe bla bla o niczym albo górnolotna dysputa o istocie rzeczy. Robotę chrzani brak wytrwałości. Robotę chrzani zamknięcie. Robotę chrzani jednowymiarowość. Bo to działanie do kwadratu, ciągłe liczenie razy dwa. Inspirowanie siebie, by zainspirować kogoś, inspirowanie kogoś, by zainspirować siebie. Najważniejsza z zasad dynamiki.

Kiwała głową z uznaniem.

- Rozumiem co masz na myśli - powiedziała. - Stąd to poczucie "otwartych oczu". Stąd ten powiew świeżości, prawda? Stąd to poczucie "znajomości od zawsze". Wymiana pierwiastków w tak szybkim tempie, że nigdy nie do końca wiadomo, który należy to kogo. Jak w żywiołowym tańcu...
-...w luźnych, kolorowych strojach - dokończyłem. - Tak. I żadna z kłótni tego nie zburzy. Może być potknięciem jedynie. Może spowodować potrzebę złapania równowagi. Ale gdy znów złapie się rytm... festiwal trwa dalej.

Uśmiechnęła się szeroko. Wyglądała przecudnie. Była kolorowym ptakiem, ale tylko dla tego, który potrafił go w niej dostrzec. 

- To co w takim razie burzy? - zapytała. Uniosłem brwi.
- Burzy? - odparłem. - Powinnaś raczej zapytać - "co zamyka?". Brama. Mur. Tak długo jak energia krąży, taniec trwa. Ale gdy zamkniesz jej koryto, zmienisz bieg czy ustrój dopływu - i kolejnego i kolejnego - rzeka wyschnie. 

Wstałem, przynieść nam po kolejnym dużym. Uśmiechnąłem się lekko do mojej zjawiskowej rozmówczyni.

- Nie kastruje się emocji. Nie urywa się zdań w połowie. Nie dusi się myśli w głowie. Stajesz się dla kogoś wszystkim, a ten ktoś dla ciebie. To nie jest banał. To jest diabelnie ciężka praca. Ale nie banał. 

Roześmiała się dźwięcznie, gestem dłoni wyganiając mnie do baru.

- Och, idź już! I niech ta rzeka płynie! - zawołała, a ja wiedziałem, że jest najlepsza. Simply the best.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz