sobota, 13 kwietnia 2019

Codzienność | 46. Maraton Dębno - relacja

Dwudziestego kwietnia 2015 roku przeleżałem pół dnia na kanapie. Głowa bolała mnie tak mocno, jak po bardzo ciężkiej imprezie. Miałem problem z przemieszczaniem się - dokuczały mi mięśnie nóg i odciski na stopach. Czułem się wyjałowiony jak nigdy. Dosłownie tak jakby ktoś wypłukał ze mnie całe, calusieńkie zapasy minerałów. Mimo to byłem diabelnie szczęśliwy. Dobrze zrealizowane przygotowania przed biegiem i odpowiednia strategia w trakcie (chociażby bidony pełne wody podawane przez Najbliższych) zaowocowały nowym rekordem życiowym w maratonie - 3:28:03. Znakomity wynik, choć okupiony ogromnym, przeogromnym wysiłkiem.

Pamiętam jak mówiłem podówczas, że maraton jest dystansem, którego nie powinno się pokonywać "na wynik". Podobną refleksję, podkreśloną jeszcze obietnicą, że nigdy więcej nie będę próbował przebijać się poniżej dotychczasowej życiówki, miałem w 2017 roku. Zdruzgotany po fatalnej próbie zbicia rekordu poniżej 3:20 miałem ochotę w ogóle odpuścić bieganie maratonów.


Lato 2018 roku było ze wszech miar wyjątkowe pod względem biegowym. Pierwszy raz udało mi się utrzymać bardzo rozsądny reżim treningowy (zazwyczaj "piłuję" tylko zimą). Pilnowałem regularności treningów i podkręcałem (nie do końca świadomie) tempo. Zaowocowało to wyjątkowo obiecującym startem w Maratonie Warszawskim. Miałem ogromną radość z biegu, a na mecie byłem niewyobrażalnie szczęśliwy. Odnalazłem gigantyczną energię, jaką daje bieganie. 

Mógłbym powiedzieć wtedy, że "oddało". W tym bardzo pozytywnym znaczeniu.

Te przygotowania i ten bieg skłoniły mnie do złamania obietnicy ("Kilka deklaracji jakie dałem wziąć w cudzysłów"). Skłoniły mnie do kolejnej karkołomnej decyzji. Postanowiłem zbić 3:20 na maratonie w Dębnie. Bezwarunkowo. 

Wziąłem się do roboty w październiku, notując kilkanaście tygodni nieprzerwanej harówki. Do drugiego tygodnia stycznia nie odpuściłem ani jednej jednostki treningowej. Później nastąpiła przymusowa przerwa - najpierw dwa tygodnie na zagojenie się tatuażu, a następnie tydzień na zaleczenie infekcji, która musiała się przypałętać (zawsze gdy mam przerwę w bieganiu choruję). Od lutego zapieprzałem znów na pełnych obrotach.

Pierwszy raz w "karierze" zainstalowałem w telefonie aplikację podsumowującą moje treningi - czas, dystans i tempo. Mogłem wreszcie świadomie podkręcać obroty. Lądowałem gdzieś pomiędzy 4:45, a 4:30 min/km. W to mi graj. Do zrobienia 3:20 w maratonie trzeba utrzymać 4:44. 

Na tydzień przed startem byłem... zimny. Czułem stres i napięcie, nawet bardzo. Mimo to moje myśli nie uciekały do biegu. Nie miałem potrzeby wizualizowania. Nie szukałem motywacji. Marzyłem tylko, żeby być już na starcie i po prostu biec. Szczególnie na dzień przed, gdy w drodze po pakiety startowe miałem napady złych przeczuć. Tęskniłem do pustki w głowie. Do zamienienia organizmu w maszynkę, która ma na życzenie mojego ego pokonać czterdzieści dwa kilometry sto dziewięćdziesiąt pięć metrów.

Bałem się bardzo. Trasy, która prowadziła po pętli ("Jak biega się maraton po pętli? Nigdy tego nie robiłem..."), niedostatku przygotowania, powtórki z 2017, upału, nowych butów.

Wieczór przed startem i droga na start to muzyka. Co? To, to, "hymn" i TO. Szczególnie ten ostatni utwór - pojawiał się rzadko na mojej playliście, ale gdy rozbrzmiewał w słuchawkach - och! Leciałem! 


Dębno to trzynastotysięczne miasteczko odrobinkę na południowy zachód od Gorzowa Wielkopolskiego. Maraton, który się tam odbywa jest najstarszym w Polsce. To dość kameralny bieg, jak na tego typu imprezę - trochę ponad 2200 "finisherów" to naprawdę niewiele. Pogoda zapowiadała się nieprzyjemna dla biegaczy - bezchmurnie i ciepło. Istniało realne ryzyko "zagotowania się".

Co mnie jednak uspokajało - przed startem byłem kompletnie... niezagotowany. Spokój. Wyczekiwanie, z szumem krwi, krążącej odrobinę szybciej niż zazwyczaj, w tle. Stałem na starcie, dopingowany z bliska przez Dominikę i Kubę. Myślałem o tym, że muszę... nie! Że CHCĘ złamać to 3:20. Przypominałem sobie wszystkie wybiegania pod 30 kilometrów. To że trzymałem na nich tempo. Że aplikacja policzyła mi tysiąc kilometrów podczas przygotowań, a wiem że to nie było wszystko (nie używałem jej od początku planu i nie zarejestrowało się kilka treningów).

Pozostało mi zrobić swoje przez te 200 minut biegu.

I zrobiłem. Pierwszą połówkę pokonałem z zapasem trzech minut i ze świadomością, że musiałem zwalniać, żeby... nie wyprzedzić pacemakerów celujących w 3:15. Biegłem tempem wolniejszym niż komfortowe. Około jedenastego kilometra uświadomiłem sobie, że... po prostu jestem przygotowany do tej życiówki. Że jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, to dowiozę do mety i życiówkę i czas poniżej 3:20. 

Martwiła mnie tylko temperatura. Całe szczęście - trasa biegła częściowo w lesie. Całe szczęście - wiał lekki, orzeźwiający wiatr. I całe szczęście - miałem przygodę na trasie.

Czemu całe szczęście? Bo kiedy robiłem 3:28 musiałem zaliczyć najszybszą "dwójkę" w życiu. Tak, taką "dwójkę" w toi toiu. Martwiłem się, że zabraknie mi tych sekund (zdążyłem z całym procesem w trzydzieści ;)) na mecie. Nie zabrakło. Tak samo jak w Dębnie nie zabrakło mi sekund mimo konieczności... zawiązania buta. Absurd. Zdarzyło mi się to pierwszy raz (!) przez całą dotychczasową historię z bieganiem. Pragnę zauważyć, że od 2012 zrobiłem już około dziesięciu tysięcy kilometrów...

W pierwszej chwili pojawił się oczywiście wkurw. Nie mam pojęcia jak to się wydarzyło, bo buty zawiązałem tak jak zawsze, choć biorąc jak zwykle poprawkę na puchnięcie stóp. Chyba taka natura moich życiówek, że muszę mieć jakąś dziwaczną przygodę.

Co zabawne - to było jedyne warte uwagi wydarzenie z całego biegu... Przez czterdzieści kilometrów po prostu robiłem swoje. Trzymałem tempo. Piłem wodę. Zagryzałem banany (przez trochę ponad dwie godziny). Popijałem izotonik i żarłem cukier (przez ostatnią godzinę). Biegłem, biegłem, biegłem.


Dwa kilometry przed metą uświadomiłem sobie, że dobiegnę w czasie poniżej 3:20. Że wypracowałem przez te pieprzone pół roku taką formę, która pozwoliła mi wreszcie spełnić kolejne z moich marzeń. Byłem przygotowany. Byłem tak kurewsko dobrze przygotowany! Mijając flagę z "40" poczułem cholernie silne wzruszenie. Zacząłem dwojako walczyć ze sobą. Starałem się jednocześnie cieszyć i powstrzymywać te fale emocji, bo ściskały mi gardło tak mocno, że miałem trudności z oddychaniem.

Kilka kroków pod górę, zakręt i za zakrętem flaga z "41". Wiedziałem, że stąd do mety mam już tylko z górki. Zacząłem pędzić przed siebie. Na przemian łapałem się za głowę i wznosiłem twarz i dłonie ku niebu. Niewiele pamiętam z tych ostatnich metrów. Odleciałem. 

Metę przekroczyłem z Kubą i z Dominiką. Zegar zatrzymał się wskazując 3:17:27. Zrobiłem to. Rozpieprzyłem 3:20. Poprawiłem życiówkę o ponad 10 minut. 

Na mecie płakałem, a Dominika razem ze mną. Kuba był nieco zdezorientowany, kompletnie nie mając pojęcia dlaczego rodzice płaczą. Wziąłem wodę do picia i padłem na ziemię. Nie mogłem powstrzymać rzeki łez. Docierało do mnie jaki sukces osiągnąłem. Jakiego dokonałem wyczynu.

Byłem Rafaelem Nadalem z Roland Garros. Realem Madryt z Ligi Mistrzów. To była moja Decima. Dziesiąty przebiegnięty maraton. W jakim stylu! Jakież efekty przyniosła ciężka, codzienna praca! Ten bieg uświadomił mi jak wiele zależy od "dziś". Jak wiele zależy od świadomego "teraz". Jak ogromne znaczenie ma wykonywanie codziennie prób na 120% normy. Jak niewiele potrzeba by spełnić marzenie. Wystarczy jeden krok każdego dnia. Jeden malutki krok.

Dziesiąty maraton. 3:17:27. Ukończone trzy z pięciu maratonów polskiej Korony. 

Jestem dumny z siebie. Każdego dnia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz