Zacznijmy od bardzo króciutkiego przytoczenia historii tej miejscowości. Powstała w okresie międzywojennym, na tzw. surowym korzeniu. Znaczy się - wcześniej nie było tu nic. Zbudowana została dla celów letniskowych. Przyznam szczerze, że do niczego innego się ten teren nie nadaje. I dobrze - niech będzie to prztyczek w nos ludzkości, że z naturą nie wygrają, choćby nie wiem jak się starali!
To z czego słynie Jastrzębia Góra to przede wszystkim nadmorski klif.
Tu widok z góry. Pięknie widać z niego ogrom morza i jego potęgę. Na tej wąziutkiej plażyczce widocznej na dole swego czasu można było grać w piłkę. Nie, nie wzdłuż plaży - wszerz!
Okej, jest ładnie, widok super, ale obiecałem plażę, więc udajemy się na dół.
Matko, ile schodów! Nie mogliby tu zrobić jakiejś windy?
Zrobili. Winda nazywała się Światowid i od niej nazwę wzięła główna promenada spacerowa Jastrzębiej. Morze jednak uznało, że nie będzie człowiek stawiał mu takich wynalazków pod nosem i zeżarło windę. Dzisiaj na próżno szukać choćby najmniejszego śladu po Światowidzie, więc pozostaje skakanie po drewnianych schodkach.
W końcu doczłapaliśmy się na plażę. Charakterystyczny, świeży zapach słonej wody, pobudza jak kubeł zimnej wody w upalny letni dzień. Wieje piekielnie mocno, tak bardzo, że po podskoczeniu, ląduje się kilkadziesiąt centymetrów wcześniej. Jednak co z tego, skoro jest przepięknie...
Na falujące morze, mógłbym się gapić i gapić, podobnie jak na wodę płynącą w górskim strumieniu. Jest w tym coś uzależniającego, a przede wszystkim - uspokajającego.
Wszechobecne falochrony psują nieco naturalny wygląd klifu, ale nie znaczy to, że nie ma miejsc, w których widać jego całkiem prawdziwe oblicze. Na przykład tu.
Patrząc na tę fotkę, żałuję, że nie ma na niej nikogo, bo dzięki temu łatwiej byłoby ocenić ogrom tej groźnie zerkającej w stronę Bałtyku ściany...
Są tacy, którzy uważają, że chodzenie po plaży jest nudne, bo wciąż widać tylko jedno i to samo. Z jednej morze, po środku piach, po drugiej (zazwyczaj) las. No to proszę bardzo - dla wybrednych. Plaże piaszczystą nagle zmieniamy w kamienistą.
Miła to odmianka, prawda? Jednak po głazach nie chodzi się tak wygodnie jak po piachu. Zresztą, mamy jeszcze kilka rzeczy do zobaczenia po drodze! Chociażby tu, po prawej stronie, zaczyna wyłaniać się cudo natury, a przy okazji miejsce liźnięte historią Polski. To słynny Lisi Jar!
Abstrahując od tego, że jest to prześliczne miejsce, to podobno w tym miejscu wylądował król Zygmunt III Waza, wracając z wyprawy do Szwecji. Jest to upamiętnione obeliskiem, ale żeby go zobaczyć, trzeba przebyć tę samą drogę co król.
Królewskiego wyzwania podjęła się cała rodzina Bajasów. Całe szczęście droga do obelisku prowadzi tym szerokim, wygodnym traktem, a nie tą szaloną ścieżynką widoczną poniżej. Przy okazji - zwróćcie uwagę na czerwony znaczek szlaku na drzewie. To trasa dla kijkarzy. Powodzenia przy wspinaczce na górę (chociaż sam zamierzam się tam wdrapać przy następnej okazji ;))!
Dzielni piechurzy, niczym Drużyna Pierścienia parli przed siebie mijając pokrzywione, ale majestatycznie wyglądające drzewa. Ta szaro-brązowo-zielona barwa Jaru dodaje mu dużo z klimatu fantasy. To oznacza dobrą wiadomość - przy drobnym wsparciu wyobraźni, nie trzeba jechać do Nowej Zelandii, żeby poczuć się choć trochę jak w Śródziemiu ;).
No i właśnie. Szliśmy sobie po równym, a przecież Jastrzębia położona jest wysoko nad morzem. Pewnych kwestii się nie oszuka, trzeba się wspinać! Na szczęście schodów nie ma zbyt wiele...
O, i tak przy okazji. Nie zwykłem marudzić, że gdzieś jest pod górkę i trzeba włazić. Generalnie to lubię. Jednak w Jastrzębiej ilość schodów, schodków, podejść i innych pionowych atrakcji jest tak duża, że w pierwszych kilku dniach mocno czuć w dupsku, że nie łazi się po równym. Stąd moja radość w miejscach gdzie wchodzenia nie ma zbyt wiele, bo to się tam nie zdarza :).
Tymczasem przywódca naszej grupy, oddalił się nagle w nieznanym kierunku. Wrócił po kilku minutach, ale dlaczego zniknął pozostanie tajemnicą do końca świata. Być może eksplorował nieznany nikomu fragment Jaru? Szukał tajemniczych skarbów pozostawionych przez Zygmunta III Wazę? Może zwyczajnie pytał o drogę? Nie chciał nam tego powiedzieć...
Wspinaczka po schodach zakończyła się sukcesem. Wędrujemy dalej przed siebie, tym bardziej, że za pagórkiem, który widzicie na zdjęci poniżej, znajduje się legendarny drewniany mostek. Taki wiszący i skrzypiący, jak w Shreku!
Do tego miejsca tak myślała moja kochana siostrzyczka. Strwożona oddała mi chwilę później aparat, woląc skupić myśli na radzeniu sobie ze strachem przed mostem... Zresztą każdy z nas wyglądał na przerażonego. Robiło się nieciekawie, Kasia nieśmiało proponowała zmianę trasy, my obstawialiśmy przy swoim. Ahoj przygodo! Zawołaliśmy i zniknęliśmy za rogiem.
Oczywiście, że wymyśliliśmy tę bajeczkę, żeby wkręcić siostrę!
Mostku nie ma, jest zwykły szlak prowadzący do obelisku. Orzeł został zrzucony przez Niemców w 1939 i powrócił na należne mu miejsce dopiero w 1996. Możemy usiąść przy ławce i oddać się chwili zadumy, patrząc na orła i brukowaną drogę z Jastrzębiej Góry do Hallerowa...
...ale wolimy ruszyć dalej, prawda?
Znów zbliżyliśmy się do cywilizacji, więc szybko uciekamy do lasu! Wyjątkowo urokliwego lasu. Liczne pagórki, skarpy, przebijające się miejscami morze... Nie wiem czy przyjemniej się tam biega, czy spaceruje...
Wiatr sprawia, że cuda dzieją się z drzewami. Rosną pod niewyobrażalnymi kątami, albo ich konary i gałęzie tworzą rewelacyjne esy floresy - wszystko po to, żeby nie dać się sile wiatru i trwać w swoim miejscu do końca dni!
W razie potrzeby jest też gdzie usiąść i oddać się leniwym obserwacjom Bałtyku...
No i nie możemy zapominać o faunie. Wiewiórka to akurat chyba jedyny przykład jaki udało się uchwycić na zdjęciu. Widziałem tam już sarny, zające, masę ptactwa, lisa i raz udało się biec razem z przepięknym jastrzębiem (chyba, nie wiem co to był za ptak dokładnie, ale był ogromny, piękny i na pewno był drapieżnikiem :)).
Na zachód od Jastrzębiej las staje się dużo szerszy i zmienia się z liściastego w iglasty. Miliony wydeptanych ścieżek biegną po milionie pagórków. Nie ma miejsca na nudę, oj nie!
Jednak nie po to jedzie się nad morze, żeby chodzić po lesie, prawda? Spróbujmy więc wrócić na plażę...
Wygląda na to, że się uda, chociaż morze szaleje okrutnie i wieje wciąż tak samo potężnie jak wcześniej...
W tę stronę moglibyśmy spróbować przejść.... Swoją drogą, ten sztuczny klif daje poczucie, że udaje się jakoś powstrzymywać żywioł.
Niestety - po pierwsze to idziemy w drugą stronę, a po drugie - żywioł cały czas, z tą swoją bezduszną cierpliwością, zwalcza każdą formę oporu jaką tylko wymyślą sobie ludzie.
Dolne poziomy falochronu są systematycznie zalewane, siatka rdzewieje i kruszy się, kamienie są wypłukiwane, linia oporu staje się powoli coraz węższa i węższa. Za jakiś czas zbudują tu coś nowego, być może bardziej pomysłowego niż to co widać teraz, a morze dalej będzie robić swoje. I tak w kółko.
Przez to wszystko robi się nieco smutno. Wiatr wwiewa do głowy myśli o przemijaniu i o tym, jak malutcy jesteśmy my i nasz czas tutaj, wobec tego całego ogromu natury. Ciężki temat, ale mnie takie myśli uspokajają i nawet nieco podnoszą na duchu. Skoro jestem tak drobny, to w zasadzie nic mi nie grozi i nie mam nic do stracenia. I w zasadzie, to czym ja się przejmuję na codzień? Pracą? Rachunkami? Bałaganem w kuchni? Krachem na giełdzie? W tej jednej krótkiej chwili to wszystko okazuje się być głupie i bezsensowne.
Ale starczy już tej melancholii! Życie jest fajne, piękne i na każdym kroku możemy trafić na coś pięknego! Ciekawi mnie, czy gdyby zrobić taką ankietę - co jest najpiękniejsze na świecie? - ile osób odpowiedziałoby - zachody Słońca. Ja widziałem w Jastrzębiej najpiękniejszy w moim życiu, ale nie skalałem go robieniem mu fotek. Jednak kilka migawek z innych dni udało się złapać.
Bajka prawda? Pod spodem mój faworyt. Siostra - mistrzowski kadr! Przez źle skonstruowane schody (ten dolny schodek jest na wysokości pół metra od ziemi!) robi się problem z wejściem na górę. Jednak od czego ma się oparcie w rodzinie?
Ehhhh, pięknie tam, pięknie. Zawsze się zastanawiam, czy gdyby tam mieszkać, to nadal byłoby tak zjawiskowo, czy jednak codzienność przykryłaby całą magię tego miejsca? W sumie, to czemu by kiedyś nie spróbować? Marzenia się przecież spełniają, więc może gdyby marzeniem byłoby mieszkać tam cały czas i cieszyć się życiem tak samo, jak podczas wakacji, to by się udało?
Trzeba złapać wiat w żagle, jak te "ptaki" - kitesurferzy, szalejący na nadbałtyckim wietrze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz