poniedziałek, 18 maja 2015

Króciótki spacer, czyli w 3 godziny z Wysowej na Słowację

"Chodźcie, przejdziemy się na spacerek, tylko tu, do cerkwi i z powrotem!" zawołał dziarsko tata, zaraz po pysznej jajecznicy zjedzonej na śniadanie na świeżym powietrzu Beskidu Niskiego. Któż by się nie zgodził na taką propozycję, tym bardziej, że słoneczko coraz przyjemniej przygrzewało, zachęcając do aktywności. Ubraliśmy wygodne buty, krótkie spodenki, zarzuciliśmy plecaki na plecy i powoli podreptaliśmy.

Po drodze do cerkwi z naszego miejsca noclegu, można zawiesić oko (abstrahując oczywiście od przepięknego krajobrazu Beskidu Niskiego) na spokojnej rzeczce jaką jest obecnie Ropa, a także na drewnianym budynku, pewnie z końca XIX albo początku XX wieku. Budynek pewnie służył kuracjuszom, tak mi się wydaje. Obok domku postawiony jest prawosławny krzyż, jakich tutaj mnóstwo w okolicy.




Cerkiew stoi kawałeczek dalej, oczywiście drewniana i oczywiście urokliwa, jak zresztą wszystkie okoliczne. Jest pod wezwaniem św. Michała Archanioła i została postawiona w 1779 roku. Ma podobno bardzo ciekawe wnętrze, ale jak to zazwyczaj w takich przypadkach była zamknięta. Nie ma co narzekać, z zewnątrz prezentuje się ładnie, a obok niej stoi potężna, 400-letnia lipa drobnolistna, będąca pomnikiem przyrody. Kawał historii na kilkunastu metrach kwadratowych!

Tutaj widok ogólny na cerkiew, od strony wschodniej (świątynia jest orientowana). Co ciekawe, zegary które widać na wieżyczce są całkowicie namalowane, to znaczy - wskazówki też :). Wszystkie pokazują godzinę "za pięć" - 3, 6, 9 i 12.


Tutaj budynek obok wejścia, przypomina dzwonnicę (kampanilę ;)), ale brak okien wskazuje, że chyba pełni inną funkcję...?


Wejście na teren cerkwi, dalej widoczny tata wpatrujący się w mapę okolicy. Za chwilę padnie pewna propozycja...


A oto i okazała lipa, zdjęcie nie oddaje jej ogromu...


...chyba że postawimy pod nią dwójkę dorosłych ludzi. Kawał drzewa! I nadal w formie! :)


Kolejny krzyż, stojący w otoczeniu cerkwi. Swoją drogą ciekawiło mnie znaczenie tych dodatkowych belek, w stosunku do krzyża znanego z kościoła rzymskokatolickiego. Otóż górna belka symbolizuje tabliczkę z krzyża Jezusa, z napisem INRI - Jezus Nazarejczyk Król Żydowski. Dolna natomiast była belką na nogi (prawosławni są zdania, że Jezus miał obie nogi przybite do krzyża), a skierowana jest ukośnie symbolizując kierunek do nieba i do piekła. Tam powędrowały dusze łotrów umierających razem z Jezusem - dobrego i nieskruszonego.


I wejście do cerkwi... szkoda, że zamknięte...


No to co... cel zaliczony! Zwijamy się i lecimy na naleśniki do knajpy, albo byczyć się na trawniku przed domkiem? Nie, nie! Moi drodzy, macie do czynienia z Bajasami! Szybko zgromadziliśmy się wokół mapki, którą studiował tata i padło hasło - idziemy na górę Jawor! Idzie się rachu-ciachu, na miejscu jest kapliczka i święte źródełko - będzie fajnie. Odzew mógł być tylko jeden - chodźmy po wodę i coś na przekąszenie i w drogę!

Zanim jednak ruszyliśmy - próba rozszyfrowania napisu z elewacji tego budynku...


Udało się to dopiero w domu - napis głosi "Błagosłowien griadyj wo imia Gospodnie", czyli błogosławiony, który idzie w imię Pańskie. Cytat zdobi budynek monasteru Opatrzności Matki Bożej, według wikipedii zamieszkałego przez dwóch mnichów. Jak widać nawet satelitkę mają ;).

Okej, butelka Wysowianki zakupiona, dwa jabłuszka i gorzka czekolada też. Można ruszać dalej. Szlak odbija od głównej asfaltowej drogi, prowadząc pomiędzy drewnianymi zabudowaniami. Sielska atmosfera poniedziałkowego południa udziela się wszystkim wokół...







Jak widać, szczególnie na ostatnim zdjęciu, drewniana zabudowa mieszkaniowa i gospodarcza popada w coraz większą ruinę i pewnie za parę lat zostaną tu tylko puste place po dawnych stodołach czy domach. Trzeba się cieszyć tym, że są jeszcze miejsca, w których czas zatrzymał się kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt lat temu. Dziś już mało kto dba o te relikty przeszłości, bo i po co? Funkcjonalność lepsza jakby postawić coś nowego, a i cena remontu takiego czegoś z pewnością o wiele droższa... Ekonomia jest nieubłagana, a zresztą - nam, mieszczuchom podoba się klimatyczna, drewniana wieś, ale nie oszukujmy się - nikt z nas nie trzyma w domu meblościanki na wysoki połysk, tylko dlatego, że pozwala choć na chwilę cofnąć się w czasie...

Zostawmy jednak problemy ludzkości w tyle i zapukajmy do drzwi Matki Natury. Najpierw mostkiem, znów przez Ropę... (po lewej wersja dla tych co im za gorąco w stopy)


...a później już tylko zieleń łąk i drzew i błękit nieba! I oczywiście prześliczne góry!


Słoneczko przyjemnie przygrzewało, co poskutkowało, jak się teraz okazuje, poprawą opalenizny ;). Ptaki fruwały nad głową i ćwiergoliły dookoła, cisza była wręcz uderzająco przyjemna. Poczułem się znów jak na szlaku pod Spałą - zjednany z przyrodą, otoczony bezkresnym spokojem, czerpiący darmową energię z otoczenia. Na drodze nie było żywej duszy oprócz nas, co dla mnie jest jednym z największych atutów Beskidu Niskiego. Nie żebym nie lubił ludzi, ale jakoś przebywanie w mniejszym lub większym tłumie nigdy nie było moim konikiem...

Kolejne spotkanie z rzeką (to chyba nadal Ropa... ma tutaj tyle odgałęzień, że trudno stwierdzić czy to ta rzeka, czy jakiś nienazwany strumyczek czy jeszcze coś innego) oznaczało zwiększenie się poziomu trudności. Przeprawa przez rwący potok okazała się jednak bułką z masłem dla wprawionych w bojach Bajasów!


Za chwilę droga zaczęła mocno piąć się w górę i weszliśmy w las. Zrobiło się nieco chłodniej, ale nadal było klimatycznie. Tym bardziej, że co chwilę natykaliśmy się na różne ciekawostki - przemykające jaszczurki, huby obficie porastające drzewa, czy różnobarwne ptactwo. No i szliśmy wzdłuż głębokiego jaru, po którego dnie leniwie płynęła sobie strużka wody. W takie dni jak dziś nie widać potęgi żywiołu, który pewnie przy roztopach, albo intensywnych opadach pożera ziemię i drąży swoje koryto coraz głębiej i głębiej.


No i nie można zapomnieć, że mamy wiosnę! A skoro wiosnę, to i wysyp kwiatów, urozmaicających swoimi kolorami szaro-zielono-brązową barwę lasu.


PTTKowska tabliczka informowała, że na Jawor wejdziemy w godzinę, półtorej. My weszliśmy w pół, co każe sugerować, że czas liczony jest pod kuracjuszy, którzy zdecydowanie wolniej wspinają się pod świętą górę.

Bo przecież musi być święta, skoro postawiono tu cerkiew? Mówi się, że w międzywojniu jedna z mieszkanek Wysowej miała tutaj kilka cudownych widzeń Matki Boskiej. Poza tym, ze wzgórza bije źródełko (dziś ładnie obudowana studnia), któremu przypisuje się cudowne właściwości... W związku z tym, w 1929 roku postawiono tutaj cerkiew i miejsce stało się punktem pielgrzymkowym dla wyznawców prawosławia. Później nastąpiła zawierucha wojenna i długie czasy komunizmu, podczas których to okresów miejsce nie było odwiedzane. Co więcej, w cerkwi urządzono strażnicę, bo jest to miejsce tuż przy granicy ze Słowacją...

Takie to były smutne czasy dla góry Jawor, ale w końcu zaczęły wiać pomyślniejsze wiatry i dziś znów jest to miejsce o znaczeniu religijnym. Liczne krzyże otaczające Cerkiew Opatrzności Matki Bożej, to pamiątki po pielgrzymkach do tego miejsca. Rozsiedliśmy się wygodnie na ławeczce wokół cerkwi i chłonęliśmy magiczną atmosferę tego miejsca.

Nie ma co - nawet najbardziej zorganizowana i skodyfikowana religia nie wygra ze swego rodzaju pogańskim zwyczajem czczenia natury. Nie oszukujmy się - nie cerkiew, nie studnia, nawet nie krzyże, a góra jest elementem łączącym tu człowieka z Bogiem czy czymkolwiek w co wierzy. To ona otwiera umysł i duszę, dając poczucie jakby było się bliżej tego utęsknionego absolutu, bytu doskonałego. Bo do tego przecież sprowadzają się wszystkie wierzenia i religie...

Poddajcie się ze mną chwili zadumy, oglądając zdjęcia z tego miejsca...







Na ostatnim zdjęciu widać studnię, z której naczerpaliśmy sobie wiadro wody, której skosztowaliśmy. Ze świętymi źródełkami jest trochę jak z puszczaniem lotka. Nie do końca się w to wierzy, ale zawsze się spróbuje - a nuż zadziała? Tym bardziej, że woda była bardzo smaczna, a klimat czerpania sobie jej ręką prosto z wiadra był niezapomniany!

Niestety, w beczce sielankowego miodu, jest łyżeczka dziegciu. Na zdjęciu poniżej widać tablice upamiętniające akcję "Wisła" z 1947 roku, w skutek której przesiedlono ogromną ilość rdzennych mieszkańców tego terenu, czyli Łemków... Poskutkowało to zniszczeniem tutejszego krajobrazu kulturowego. Czego się nie zrobi w imię bezsensownej, politycznej idei?


Dajmy jednak spokój polityce i uciekajmy od tego jak najdalej się tylko da! Skoro tak, to najlepiej - za granicę! W końcu jesteśmy rzut beretem. W zasadzie to nawet trudno powiedzieć, w którym momencie znaleźliśmy się po Słowackiej stronie (może wcale?). Żyjemy wszyscy razem na tej samej Ziemi, na tej samej planecie, więc po co ją dzielić ogrodzeniami i drutami kolczastymi? Dzielmy się nią i tym co w nas fajne - tradycjami, świętami, zwyczajami i radością. O, tak powinien wyglądać idealny świat! Bez fizycznych granic, ale z prawem do zachowania własnej, indywidualnej tożsamości!

Wybaczcie, że popadam w takie wzniosłe tony, ale gdy wyszliśmy na tę polanę...


...nie dało się oprzeć wrażeniu, że jest się ponad tymi wszystkimi banałami i błahostkami jakie przytłaczają nas każdego dnia.

Zdjęcia nie oddają poczucia przestrzeni, tej podniecającej wolności jaką daje widok bezkresnej łąki i gór spokojnie stojących w miejscach jakie im przypadły. Ma się ochotę tędy iść i iść i chłonąć każdy centymetr, każdy milimetr, jaki tylko można ujrzeć. A po tym wszystkim zamknąć na chwilę oczy i zobaczyć, że to wszystko nieubłaganie zmienia się, będąc jedynym wyznacznikiem upływającego czasu...

W związku z tym najpierw stanęliśmy w najwyższych możliwych punktach, aby zobaczyć tak wiele jak się tylko da...



...a następnie położyliśmy się na trawie i chłonęliśmy krajobraz całym sobą. Wsłuchani w szumiący w trawach wiatr, w śpiewy ptaków i bzyczenie owadów. Wpatrzeni w przestrzeń, to zerkając bliżej, to dalej, to, mrużąc oczy, patrząc na białe kłębki przepływających nad nami chmur i szybujące, drapieżne ptaki. Otumanieni zapachami łąki i pobliskiego lasu. Dotykający ziemi i krzepko rosnącej roślinności...

Chwilo trwaj wiecznie!, chciałoby się krzyknąć, ale głos więźnie w gardle, jakby zawstydzony perspektywą przełamania tej doskonałej harmonii...

I tak leżeliśmy długo, w jedności z przepięknym światem, aż w końcu z trudem, niechętnie zarzuciliśmy plecaki i wolnym krokiem wróciliśmy do Polski i do Wysowej... 3 godziny od momentu rozpoczęcia tego krótkiego spacerku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz