wtorek, 6 czerwca 2017

Arcyksiążka

Lato 2002 roku. Młody Mateuszek dostaje na prezent urodzinowy (tak mi się wydaje przynajmniej, że to ta okazja była :)) trzy tomy powieści. Na okładce błyszczy magicznie brzmiące nazwisko - Tolkien.

Fanem fantastyki byłem od zawsze, tak długo jak jestem fanem książek, ale trochę czasu upłynęło zanim miałem okazję dobrać się do legendy. Do dziś pamiętam, że przeczytanie całej trylogii zajęło mi trzy miesiące. Pamiętam też, że zdarzało mi się czasami czytać ją do świtu, co później przytrafiało mi się wyjątkowo rzadko, jeśli w ogóle.



UWAGA! Tekst zawiera dość istotne fragmenty fabuły. Jeśli nie chcesz ich poznać przed lekturą (lub przed obejrzeniem filmu - polecam jednak najpierw książkę :)) lub nie chcesz ich poznać wcale - nie czytaj dalej!

Piętnaście lat później, tym razem po czterech miesiącach (no co?! Tacierzyństwo! I zdążyłem równolegle swoją książkę napisać! :)) kończę czytać "Władcę Pierścieni" po raz trzeci. W międzyczasie była jeszcze obłędna przygoda z lekturą oryginału. I filmy.

Ciężko jest mi dziś ocenić tę powieść jednoznacznie. Ciężko mi znaleźć jednoznaczne wnioski, których mógłbym się trzymać i na ich podstawie napisać ten tekst. Obraz tej historii, jej odbiór zmienił się gigantycznie przez czas, który upłynął od mojego "debiutu".

Aragorn ma dziś twarz Viggo Mortensena. Choćbym nie wiem jak się starał, nie wiem jak walczył, to podczas dramatycznych wydarzeń na polach Pellenoru Pippin śpiewa głosem Billiego Boyda. Tylko przez bardzo krótki moment nosiłem w głowie wizerunki wykreowane przez moją własną wyobraźnię. Czy to dobrze? Sam nie wiem.

Rewolucja "kinowa" była pierwszą. Dłuuugo później przyszła rewolucja językowa. Była to pierwsza książka przeczytana przeze mnie w oryginale i... zaskoczyła mnie. Z całą pewnością czytanie czegokolwiek w języku innym niż ojczysty pozwala posmakować treści "po swojemu". Mój angielski jest płynny, ale ponad tysiąc stron literackiego języka oznaczało mozolne sprawdzanie setek słówek i niejednokrotnie mielenie jednego zdania przez kilka minut. Zabawa w wyłapywanie kontekstów, często znajdowanie najdrobniejszego z możliwych tłumaczeń - to pozwoliło na wejście w ten dobrze mi znany świat na nowo.

Tłumaczenie mimo wszystko spłaszcza odbiór treści. Tłumacz zawsze będzie się starał znaleźć możliwie najbardziej jednoznaczny odpowiednik słowa, aby nie pozostawiać wątpliwości. A przecież na tym polega cały dowcip literatury - na domysłach, wyobraźni; na budowaniu w głowie Minas Tirith z niczego. Bo czym więcej są zapisane słowa, jeśli nie zestawem znaków?

Im większe pole popisu dla czytelnika, tym większa dlań frajda.

Wreszcie - czytając "Władcę..." teraz, byłem już po napisaniu własnej powieści i w trakcie pisania drugiej. Trochę mnie to pisanie "popsuło", bo ileż to razy zamiast skupić się na treści, zwracałem uwagę na kwestie techniczne - konstrukcję zdania, akapitu, narrację, sposób jej prowadzenia - i odnosiłem do swojej twórczości. Jeśli się uczyć to wyłącznie od najlepszych.

Jednak do rzeczy. Jaki jest mój obecny odbiór arcydzieła Tolkiena, po tych wszystkich transformacjach?

Zacznę nieco od końca. Od tego co mi się NIE podobało. Bo mimo, (zdaje się, że oczywistej) doskonałości dzieła można się do paru rzeczy przyczepić. Czytając na bieżąco to co piszę, stwierdzam, że większość uwag jest wynikiem fanowskiej zajawki i osobistego zaangażowania w treść powieści. Czyli pisząc wprost - czepiam się na siłę i trochę wiem gdzie szukać żeby się przyczepić :).

Przede wszystkim - "Dwie wieże", a ściślej druga połowa tomu, czyli czwarta księga "Droga do Mordoru". Niestety, zapis mozolnej wędrówki Frodo, Sama i Golluma wydaje mi się nieco zbyt rozwlekły i dość nudny. Dzieje się tu naprawdę niewiele, a większość objętości księgi zajmują opisy pustkowi sąsiadujących z Mordorem krain. Ja jako czytelnik męczyłem się nie mniej niż bohaterowie, chociaż mogło to wynikać z faktu, że znałem ciąg dalszy. Niestety, dziewiczej opinii o tym fragmencie nie pamiętam, więc nie jestem w stanie przytoczyć porównania ;).

W ogóle opisy, choć majestatyczne i szczegółowe, dają czytelnikowi (szczególnie wnikliwemu) popalić. Chcąc orientować się w setkach nazw geograficznych i imion dobrze byłoby czytać z rozłożoną szczegółową mapą Śródziemia (a najlepiej kilkoma - historycznymi :)) i leksykonem. Złożoność fikcyjnego świata jest w tym przypadku bronią obosieczną - nadaje całości absolutnie mistrzowskiego kształtu, ale też zmusza czytelnika do wejścia w ten świat znacznie, znacznie głębiej niż (czasem) mógłby sobie tego życzyć.

W kilku momentach (szczególnie w "Powrocie Króla") można stwierdzić, że Tolkien rozwiązał pewne trudności fabularne wyjątkowo naiwnie, ocierając się o schemat "deus ex machina". Bohaterom sprzyja niebywałe szczęście, a okoliczności splatają się w cudowne sekwencje. Ja jednak przyjmuję założenie, że to wszystko zasługa magii, której ja nie rozumiem, bo nie jestem elfem ;). Gandalf i Galadriela czuwają!

Tyle jeśli chodzi o moje wymuszone czepialstwo! Nie pisałbym przecież tekstu pod tytułem "Arcyksiążka" gdybym nie zamierzał się nią bezgranicznie zachwycać. Bo jest czym.

Przede wszystkim główny motyw powieści, czyli wędrówka.

"Mawiał często, że jest tylko jedna jedyna droga i że jest jak wielka rzeka: źródło tryska spod każdych drzwi, a każda ścieżka stanowi jego dopływ. Niebezpiecznie wychodzić za własny próg, mój Frodo! (...) Trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz swoich nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą".

Jeżeli jest coś co skłania mnie do podejmowana dziś moich, mizernych jak na razie, prób wędrowania (oprócz licznych wyjazdów z tatą), to jest to właśnie "Władca Pierścieni". Marzy mi się bodaj od zawsze taka wyprawa. Spod własnych drzwi, na własnych nogach w nieznany, wielki świat. Przez dobrze znane sielskie okolice, niebezpieczne bezdroża, majestatyczne miasta, wiecznie zielone łąki i suche, strome góry. Bez większej nadziei na dotarcie do celu i praktycznie bez nadziei na powrót. Porzucenie wszystkiego co dotychczas znane i kochane i poświęcenie tego dla marszu, który w pewnym momencie staje się sensem samym w sobie.

Dlaczego akurat TA podróż (The Podróż ;)) tak mnie zachwyca? Może to kwestia umieszczenia wspomnianego wcześniej źródła w sercu niziołka mieszkającego w sercu najbardziej sielankowego miejsca na świecie. Beztroskiego obywatela bezpiecznej przystani. Miłującego się w jadle, piwie, fajkowym zielu i gawędzie wesołego jegomościa. Co go skłania do opuszczenia ciepłych ścian Bag End? Przeznaczenie? Nie!

Robi to z własnej woli.

Jakże łatwiej byłoby zostać w domu. Udawać, że się nie istnieje. Gdyby Czarni Jeźdźcy przyszli po Pierścień - oddać im go bez walki, ubłagawszy w zamian jedynie oszczędzenie życia. Mimo to Powiernik Pierścienia wziął brzemię na barki i ruszył przed siebie. W imię większej sprawy. W imię ogólnego dobra. W imię pokoju i dobrobytu nie dla siebie, ale dla wielu pokoleń w przyszłości.

Ta, nieco naiwna, ale wielkoduszna i bezinteresowna postawa przelewa z kart powieści do serc wiarę w ogólnie pojęte Dobro. Dobro, dodajmy, nie tak oczywiste jak mogłoby się pozornie wydawać. Nietrudno zarzucić Tolkienowi, że postawił granicę między czarnym, a białym tak wyraźnie, aby nie pozostawić czytelnikowi wątpliwości. Kto z Sauronem - jest zły, kto z Gandalfem - dobry. Gdyby jednak pochylić się niżej i zerknąć na to co dzieje się przy samej granicy, łatwo o odnalezienie niejednoznacznej szarości.

Bo chociaż większość głównych, ważnych postaci ma wartości przypisane arbitralnie, to znaczenia ich staraniom dodają decyzje tych maluczkich. Zmagania Frodo i Sama ze swoimi lękami, ze swoimi wątpliwościami i wreszcie z najtrudniejszym moralnym dylematem całej powieści (choć brzmi to nieco groteskowo) - czy mizerny, choć niebezpieczny Gollum zasługuje na życie, czy też należy mu je odebrać - to decyzje w tych kwestiach stanowią o ostatecznym zakończeniu sprawy.

To tu znajduje się granica między dobrem, a złem. Między pchnięciem nożem bezbronnej istoty, a jej oszczędzeniem. Między ratowaniem życia przyjaciela, a ratowaniem własnego. Wreszcie - między zniszczeniem Pierścienia, a zatrzymaniem go dla siebie. Tragiczny wydaje się fakt, że mimo tylu trudów, mimo poświęcenia wszystkiego, Frodo ostatecznie jest niezdolny to spełnienia swojej misji. Niweczy cały dotychczasowy trud, własny, przyjaciół i tysięcy bezimiennych jednostek, walczących w tej samej sprawie.

I właśnie cofnięte ostrze Żądła, oszczędzenie zmizerowanej pokraki, przynosi pożądany skutek.

Tolkien, nie wiem czy świadomie, czy też nieświadomie, "bawi się" moralnością czytelnika. Ja miałem swego rodzaju niesmak, kiedy po wszystkich wydarzeniach Frodo zostaje okrzyknięty bohaterem Śródziemia. To jego imię pozostaje w kronikach, choć... de facto nie realizuje najważniejszego ze swoich zadań. Czy wystarczy, że starczyło mu determinacji na samo dojście do Szczelin Zagłady? Może warto machnąć na to ręką, zważywszy na skalę zwycięstwa jakie udało się odnieść?

To już rozważyć musi sobie każdy we własnym sumieniu.

Może właśnie ze względu na niewielką ilość moralnych wątpliwości najlepiej czyta się "Drużynę Pierścienia"? Do końca pierwszej części trylogii wszystko wydaje się jednoznaczne i słuszne (jedyna wątpliwość to ocena postępowania Boromira). Sposób realizacji misji, aż do Nen Hithoel jest oczywisty. Dopiero później decyzje muszą następować natychmiast, mimo braku świadomości ich konsekwencji.

W pierwszej części jest też najwięcej swojskiego, "hobbickiego" klimatu. Niziołki dopiero poznają prawdziwe, surowe oblicze świata w jakim przyszło im żyć i często pozwalają sobie na więcej niż powinni, wzbudzając sympatię i bawiąc swoim przaśnym podejściem do życia.

I właśnie tą "angielską" postawą Tolkien wygładza fabułę. Hobbici, choćby byli na końcu świata, nie przestają myśleć o jedzeniu i kufelku ale. Krasnolud Gimli, jest zabawnie dumny i prostolinijny (notabene w książce znacznie mniej "jajcarski" niż w filmie). Elfowie (tak właśnie, tylko we "Władcy..." są elfowie, a nie elfy) to rasa nieco nawet zarozumiała, ale fascynująca. Ludzie są w Śródziemiu mężni i honorowi, ale nie pozbawieni obaw i słabostek. Cudowne enty, to hołd oddany naturze. Orkowie znów, choć głupi i agresywni, mają swoje zdanie i wydają się nie być wcale tak jednoznacznie oddani "złej" sprawie, jakby się mogło wydawać.

Świat stworzony przez Tolkiena wygląda trochę tak jakby autor tworzył go przez wiele lat podczas bajania przy kominku i w towarzystwie nieodłącznej fajki. Jest czasem urzekająco spokojny, czasem szczerzy wielkie, groźne kły, innym razem bawi, a chyba w każdym możliwym momencie - porusza. Działa na wyobraźnię dziatwy, a w dorosłych rozbudza nieco wyciszone nuty dziecięcych ideałów. I pewnie niczym więcej nie stałby się "Władca Pierścieni" niźli tylko bajką, gdyby nie jego kompleksowość.

Powieść, choć obszerna, opowiada tylko o malutkim wycinku historii całego świata. Świata, który został wymyślony od stworzenia, przez trzy ery historii, aż po kulminację jaka nastąpiła na kartach "Władcy...". I na deser czytelnik dostaje jeszcze kilka wzmianek o tym co działo się później. Jak już wspomniałem wcześniej - ta głębia jest bronią obosieczną, ale... autor się broni. Wszystko jest tu tak przemyślane, że przez długie momenty powątpiewałem czy to wszystko nie wydarzyło się naprawdę. Łatwo w Śródziemie uwierzyć, bo zdaje się, że sam autor w nie głęboko wierzył. I tę wiarę, tę pewność przelał na kartki.

Tym większy mam podziw dla wyobraźni Tolkiena, że mowa tu o pionierze. To od niego wziął się cały kanon fantasy, z którego do dziś czerpią autorzy książek, gier czy filmów. Trudno sobie wyobrazić jakieś uniwersum bez elfów, krasnoludów, niziołków, trolii i orków. Myślę, że sporo osób wręcz oczekuje tego otwierając jakąś pozycję przypisaną do gatunku. Nie zostawił Tolkien wiele pola do popisu dla potomnych. Pozamiatał już na dzień dobry :).

Dlatego "Władca Pierścieni" to dla mnie Arcyksiążka. Zawiera wszystko czego oczekuję od literatury - dobrej rozrywki, oderwania mnie od codzienności, ale też dostarczenia niemałej dawki refleksji. Wszystko to opisane językiem mistrzowskim i podane w przystępnej formie. Ten świat chce się poznawać. W ten świat chce się wierzyć. Tę podróż chciałoby się przebyć.

A na końcu zasiąść z przyjacielem gdzieś na Pagórku i patrząc na zachodzące słońce zapalić fajkowe ziele.

3 komentarze:

  1. Nie czytałam książki, nie potrafię się za nią zabrać. Tobie gratuluję i chyba lepiej bym tego wszystkiego nie ujęła!! W dziesiątkę !!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja próbowałem się za tę nieszczęsną tolkienowską trylogię zabrać chyba już ze cztery razy w życiu i nigdy nie udało mi się dotrzeć poza pierwsze 50 stron. Nie wiem co takiego jest w tej książce, ale kompletnie mi nie podeszła. Może jeszcze kiedyś zrobię jedno podejście, póki co odpuszczam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak właśnie zauważyłem, że w tę trylogię albo się wsiąka na maksa albo się od niej odbija. A jeśli ktoś najpierw oglądał filmy, to już w ogóle się ciężko przebić.

    Może ze względu na dość staroszkolną i nieco naiwną, "bajkową" narrację? I tu mam na myśli tekst w tłumaczeniu Skibniewskiej, bo oryginał wydał mi się znacznie bardziej, hm, nowoczesny - nie taki idealistycznie-baśniowo-średniowieczny jak w polskiej wersji.

    Poza tym, jak wspomniałem w tekście, Tolkien stworzył taką powieść, która wymaga stu procent zaangażowania od czytelnika, a nie każdy da się do tego przekonać.

    Mimo to życzę Wam obojgu powodzenia! :)

    OdpowiedzUsuń