środa, 28 czerwca 2017

Pobiegane na wiosnę

Półmaratonem w Piotrkowie zakończyłem wiosenne bieganie. Po przeorganizowaniu życia okazało się, że mogę sobie pozwolić na start w wielu różnorodnych imprezach, dzięki czemu miałem okazję sprawdzić się w uczciwych warunkach w półmaratonie, albo pierwszy raz od czterech lat przebiec "piątkę". Wszystkie starty, poza jednym, dały mi ogromną frajdę, więc z przyjemnością do nich wrócę. Przy okazji - dziś zerkam na pewne kwestie na chłodno, z perspektywy i przede wszystkim bez emocji. Wnioski "dzień po starcie" okazują się być zupełnie inne, niż "dzień po sezonie".

Teraz czeka mnie tydzień przerwy od treningów, a w lipcu ruszam z przygotowaniami do jesiennej "kampanii", przy okazji obchodząc w serduchu obchody piątej rocznicy rozpoczęcia przygody z bieganiem :).




Wiosna, jak to zwykle bywa :), zaczęła się jesienią. Po narodzinach Kuby kompletnie zawaliłem lato (mówimy o 2016 roku), wieńcząc kilka miesięcy pozorowania treningów półmaratonem w Augustowie, w którym mój brak formy był równie uciążliwy co piekielny upał. Po powrocie z urlopu zauważyłem u siebie kompletny brak radości z treningu. Rozlazłem się i potrzebowałem silnego bodźca. Postawiłem sobie cel - poprawa rekordu życiowego w maratonie w Łodzi, a następnie schodzenie z czasem do trzech godzin, najlepiej na 30 urodziny.

Kilka chwil wcześniej napisałem w "Śmierć pije wódkę", że cel powinien być tak postawiony, żeby wywoływać ciarki na plecach gdy myślimy o jego realizacji. Dokładnie tak wyobrażałem sobie start w wiosennym maratonie i, mając ten inspirujący obraz przed oczami, wziąłem się do roboty.

Większość tej historii znacie z moich okołomaratońskich wpisów: harowałem jak nigdy, mając jednocześnie tak wiele przeszkód jak nigdy. Moje choróbsko, szpital Kuby, smog, choróbsko Kuby, znów smog, niekończąca się pogodowa sraczka. Nie narzekam, że nie było lekko, bo nie miało być, ale jak nigdy - nie było przyjemnie.


Mimo to pierwszy tegoroczny start jakim był Bieg Powstańca okazał się sukcesem. Poprawiłem wynik sprzed dwóch lat (czyli z roku kiedy ustanawiałem życiówkę w maratonie), a miałem świadomość, że jeszcze trochę pracy przede mną. Największym plusem tej imprezy był fakt, że po niej zachciało mi się na nowo.

Marzec zleciał w mgnieniu oka (głównie dzięki batalii my versus kuchnia) i piękną pogodą przywitał nas kwiecień. Przez chwilę obawiałem się, że zbyt piękną, bo miał to być jeden z pierwszych naprawdę ciepłych dni 2017. Jak zareaguje na to organizm? Czy nie wykończy mnie skwar? Czy zdążyłem złapać świeżość?

Dużo miałem zmartwień przed niedzielą, drugiego kwietnia, kiedy startowałem w Pabianickim Półmaratonie. Żeby było zabawniej - w niedzielę nie kłopotałem się już kompletnie o nic. Od rana wszystko szło jak po maśle, chociaż naprawdę miało się co popsuć. Bo mnie brakowało świeżości od ciężkich treningów. Bo eksperymentowałem ze śniadaniem (tosty z masłem orzechowym i bananem - strzał w dychę!). Bo pierwszy raz jechaliśmy na zawody z Kubą. Bo nie będzie gdzie zaparkować.


I tak dalej i tak dalej. Tymczasem impreza okazała się znakomicie zorganizowana, Młody bawił się aż miło, a ja... pobiegłem bodaj najlepsze zawody w "karierze". Jedyne podczas których nie zmienił bym kompletnie nic. Na upartego mógłbym sobie wyrzucać, że gdyby było trochę chłodniej i gdybym miał nieco lżejsze treningi tydzień wcześniej to zszedłbym poniżej 1.30, ale... Takiego pędu do mety, takiego szalonego i jednocześnie pozytywnego rytmu nie złapałem jak dotąd nigdzie. Jakbym biegł tylko głową, bo moje ciało było całkowicie posłusznym narzędziem, bez żadnych słabostek.

Dostałem potężny powód do optymizmu przed maratonem. Całkowicie odpuściłem mocne treningi, wiedząc, że mogą mi tylko zaszkodzić. Świeżości było mi trzeba i nad świeżością pracowałem. Przed dwadzieścia jeden dni powtarzałem sobie, że musi się udać, bo tak dobrze nie czułem się jeszcze nigdy.

W dniu maratonu zaskoczyła mnie pustka w głowie. Nie było podniecenia, że to już. Nie było stresu, że nie dam rady. Nie było złych przeczuć, że coś pójdzie nie tak. Nie to żebym był obojętny, ale do tej pory nie przydarzyła mi się taka mentalna... nijakość.


Może dlatego tak łatwo dałem się zdeptać, kiedy pojawił się kryzys? Połówkę przebiegłem w 1.35 czyli prawie na maksa i wiedziałem, że może odciąć mi prąd. Nie spodziewałem się jednak aż takiej masakry. Nigdy nie myślałem, żeby zejść z trasy, cokolwiek się nie działo - do wtedy. Ten bieg był jak spacer nago po łące pełnej pokrzyw.

Dzisiaj, po licznych rozmowach z innymi uczestnikami biegu, wiem, że największą rolę mogła odegrać pogoda. Wiele osób zaczęło cierpieć w tym samym miejscu co ja. Im więcej kto miał zapasu tym mniej to było uciążliwe. Ja próbowałem dojść do swojej granicy, więc siłą rzeczy spadłem z wysokiego konia. Pewnych okoliczności nie da się pokonać. I już. Czasem coś nie wychodzi, bo nie wychodzi. Próby doszukiwania się sensu w bezsensie z góry skazane są na niepowodzenie.

Od tego momentu postanowiłem bawić się bieganiem. Startów czekało mnie jeszcze sporo, bo aż sześć - było gdzie się odkuć, a przede wszystkim - gdzie dobrze pobawić. Założyłem, że nie będę się więcej spinać na "czasówkę" na takim dystansie jak maraton.


Jednak krótsze biegi - to co innego. Już dwa tygodnie później pojechałem do Konstantynowa zapytać siebie - jak tam twoja piątka? Długo nie widziałem się z tym dystansem i byłem cholernie ciekaw co z tego wyjdzie. Na co mnie stać? Jak zareaguję na tak intensywny, ale krótkotrwały wysiłek? To zupełnie inna zabawa niż spokojne "dreptanie" podczas maratonu.

Było ostro. Zapomniałem jak to jest, dawać sobie w kość aż tak mocno. Jednak udało się prawie "dogonić" 19 minut. Nieźle! Ile zabrakło? Dosłownie kilku sekund. Czy nie chciałem ich urwać? Oczywiście, że chciałem. Zawsze finisz jest moją najmocniejszą stroną. Na ostatnich metrach/kilometrach (w zależności od końcowego dystansu) często nadrabiam to, czego mogło mi braknąć wcześniej. Tu już zdążyłem przycisnąć. Już wrzucić najwyższy bieg. Już miało być tylko dobrze i...

Klik.

Coś chrupnęło mi w stopie. Jeszcze po biegu, myślałem, że to coś co być może uda mi się rozchodzić w przeciągu dnia czy dwóch. Jednak następnego dnia rano jechałem na pogotowie, żeby wykluczyć złamanie. Okazało się, że to tylko stłuczenie, ale lekarz zalecił przerwę w treningach. Ile? 3 do 4 tygodni.


"Dzięki" temu przepadł mi start na 10 km w Łagiewnikach i "piątka" w Zduńskiej Woli. W pewnym momencie odechciało mi się tego wszystkiego. Miałem wrażenie, że za co się nie wezmę, to wychodzi klops.

Całe szczęście przekułem moją kontuzję w zmianę podejścia - postanowiłem pozostałe biegi zaliczyć dla zabawy. Podczas Biegu Piotrkowską zastanawiałem się co będzie ze stopą, bo od momentu nabawienia się kontuzji zaliczyłem jeden trening - dwudziestominutowy. Trudno było porównywać taki wysiłek do dwukrotnie dłuższego i znacznie intensywniejszego.

Okazało się, że pozostał mi pewien dyskomfort, ale nic poza tym. Biegło mi się znakomicie, tym bardziej, że to impreza zorganizowana doskonale. Nie zwracając uwagi na czas i formę, cieszyłem się startem i to było... znakomite! Miałem ogromną radochę z udziału w fajnych zawodach, a reszta miała marginalne znaczenie.


Podobnie jak w Poddębicach, do których wybraliśmy się całą rodziną. Wyszło na to, że tu największą frajdą była wspólna wycieczka i znakomicie spędzony czas w prześlicznym Ogrodzie Zmysłów. Bieg był tylko pretekstem, tym bardziej, że było tego dnia niemiłosiernie duszno.

W miarę regularne treningi zacząłem zaliczać po Poddębicach, mając na uwadze półmaraton w Piotrkowie. Coś tam trzeba było przebiec do tego czasu, toteż biegałem "coś tam". A to czterdzieści minut, a to pięćdziesiąt, ani razu nie przekroczyłem godziny. Bardziej organizowałem sobie wycieczki po mieście, niż "workouty". Co też wyszło mi na zdrowie (psychiczne), bo znów mam ochotę trenować i czerpać z tego przyjemność, a nie spinać się na realizację wyśrubowanych planów.

W piątek, 23 czerwca zakończyłem sezon Nocnym Półmaratonem Piotrkowskim Wielu Kultur. Mój debiut w tej imprezie zaczął się wybuchowo. Dosłownie - sygnał startowy dała... armata! Świetna sprawa!


Zastanawiałem się jak to będzie biec "połówkę" na czterech pętlach. Bałem się, że będzie to irytujące i monotonne, a tymczasem okazało się znakomitym rozwiązaniem. Dzięki takiemu zabiegowi trasa była na prawie całej długości bardzo ciekawa, pełna atrakcji, a przede wszystkim - kibiców. Dopingujący ludzie mogli zebrać się na Rynku i w najbliższej jego okolicy i obstawiali dzięki temu naprawdę spory kawałek trasy. A to naprawdę pomaga i bardzo uatrakcyjnia bieg.

Na metę w Piotrkowie wbiegłem z bardzo przyzwoitym wynikiem 1.35.26. Udało mi się przez całą długość sezonu utrzymać podobną dyspozycję, co mnie cieszy. Że nie wyszło mi w maratonie? Trudno. Nie zamierzam się spinać na czas na tym dystansie, przynajmniej przez najbliższe dwa lata. Mam inny pomysł, ale o nim póki co cicho sza!


Do planowania jesieni postanowiłem usiąść w lipcu, obecnie jestem w trakcie tygodniowej przerwy i kompletnej laby. Prawdopodobnie będę realizował plan na piątkę albo dychę, bo mam ochotę na trochę szybsze i krótsze treningi. Jednak, jak co roku w lato, nie spodziewam się rewelacji, bo mnie ciepło rozleniwia :). Ważniejsze będzie utrzymanie jakiegokolwiek rytmu, niż praca nad poprawianiem formy.

Poza tym Tata gdzieś w internecie wyczytał określenie "slow jogging". I tego się trzymamy :). Liczy się aktywność!

Przy okazji serdecznie dziękuję firmom: Rowerownia (http://www.rowerownia24.pl/) i Ultra Reklam (http://ultrareklam.pl/) za możliwość startu w tak wielu imprezach oraz za wsparcie techniczne w postaci koszulek, które sprawdziły się wręcz znakomicie! Współpraca z Wami to czysta przyjemność!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz