piątek, 21 października 2016

Coś o bieganiu

Wróciłem do (mam nadzieję) poważniejszego biegania. Takiego, wiecie, bez wymówek, odpuszczania co drugiego treningu i wmawiania sobie, że forma jeszcze zdąży przyjść, choć zostały dwa tygodnie do startu. Zamierzam ciężko przepracować zimę i sprawdzić się w kwietniu w łódzkim maratonie. Tak docelowo marzy mi się w dwa lata zejść z mojego 3:28 na 3:15, a na 30 urodziny (Boże kochany, mam realne plany na to co zrobię po trzydziestce...) "pyknąć" 3 godziny. Oprócz tego, w międzyczasie koniecznie chcę zaliczyć jeden maraton z Kubusiem i po głowie chodzi mi choć jeden, mały, nawet osiedlowy triathlon.

Zna ktoś jakieś osiedlowe triathlony, dla takich jak ja, co chcieliby wszystko, ale ich doba nadal ma 24 godziny?

W związku z tym, że wróciłem do (mam nadzieję) poważniejszego biegania, to na treningach daję odpłynąć myślom. Jedną z pierwszych było: dawno nie pisałem nic o bieganiu. Muszę napisać coś o bieganiu.

Co mógłbym dziś napisać o bieganiu? Dziś, kiedy łyknąłem już długi okres przygotowawczy od jednych Igrzysk Olimpijskich (w Londynie), do drugich (w Rio)? Kiedy zaliczałem już starty "byle przetrwać", starty "na wynik" i starty "biegnę dla przyjemności, ale maraton to i tak ch...j nie przyjemność".

Dwa słowa mógłbym napisać: wolność i szaleństwo. Jeżeli z czymś mi się na dłuższą metę (nomen omen) kojarzy bieganie, to właśnie z tymi dwiema rzeczami. Choć nieco osobliwie pojmowanymi.

Bieganie, w ogóle aktywność fizyczna jest bardzo często, chyba najczęściej kojarzona z wolnością. Ileż to na fejsikach, instach i innych takich wynalazkach podniosłych zdjęć z treningów, startów, wypadów rowerowych, workoutów w parkach i trekkingów w cudnych okolicznościach? Nie szydzę, broń Boże, sam wrzucam.

Nie powiesz mi, że jak posłuchasz sobie "Varsovie" Brodki, to nie wsiadłbyś na rower i pognał rowerem wzdłuż Wisły, czując wiatr we włosach i kurz w nozdrzach.

Tak właśnie mam jak biegam. Gnam przed siebie, takim tempem jakie mi odpowiada, po trasach jakie są mi wygodne (albo na jakie mam nastrój), słuchając tego co mi się żywnie podoba i myśląc o byle czym i o nie byle czym. Świeże powietrze przyjemnie orzeźwia i otrzeźwia, krajobrazy migają przed oczami, a świat wydaje się wielkości tabletki aspiryny - wystarczą jeszcze dwa, trzy kroki i już jesteś hen, hen daleko od domu i problemów.

I te endorfiny. Adrenalina. Czasem mam wrażenie, że dokładnie czuję jak kolejne dawki hormonów pompują się do mojej krwi, a ta roznosi szczęście i energię do serca, mięśni, mózgu.

Paradoksalnie, to właśnie z powodu wolności nie każdy biega, a wielu chciałoby i mimo to poddają się po miesiącu. To z jej powodu napisałem w drugim zdaniu o przygotowaniach w kratkę i liczeniu na cud.

No bo jak wyjaśnić wolność? Najprościej - że wolno robić wszystko, na co się ma ochotę. W słowie wszystko zawiera się niestety tak ogromna ilość pojęć - sprzecznych, wykluczających się, wręcz wobec siebie wrogich, że trudno tę "wolność" wprowadzić w praktyce.

Gdzie leży błąd, popełniany przez nas słabowitych i maluczkich? W definicji. Wolność, to nie możliwość podejmowania dowolnych decyzji, różnych od siebie każdego dnia, w zależności od tego jak zawieje wiatr. Wolność to możliwość podejmowania świadomych decyzji. I uczciwe, konsekwentne trzymanie się ich.

Żeby osiągnąć efekt wspomniany kilka akapitów wcześniej, trzeba podjąć masę trudnych i często sprzecznych z naszym widzimisię wyborów. A to trzeba odpuścić wieczorną popijawkę, to znowu ubrać się w te cholerne ciuchy, chociaż wieje, pada i jest szaro (albo ciemno od 15) lub, co gorsza, pójść na trening w dzień kiedy leżałoby się równe 24 godziny na kanapie pod kołdrą, bo nogi bolą po pracy, a ostatni naprawdę wolny dzień widziano w czasach Bolesława Krzywoustego.

Pocieszające jest to, że takich dni z trudnymi wyborami jest jakieś 95 na 100 treningów. Czyli jeśli się na to decydujesz, to bądź pewien, że jesteś w dupie.

Przecież to brzmi jak szaleństwo!

Owszem brzmi. Nawet więcej - to JEST szaleństwo w czystej postaci!

Zasada numer jeden: jeśli chcesz biegać na poważnie, czyli ambitniej niż 3x30 min w tygodniu, z czego 3 zbyt często zamienia się w 2 - nie szukaj w tym żadnego sensu.

Niedzielny wieczór. Tydzień był cholernie ciężki. Zmęczenie daje o sobie znać, wręcz drze się do Ciebie, żebyś je gdzieś przegonił. Chwilę dla siebie wydarłeś życiu bardzo wysokim kosztem, poświęcając resztki energii. Kłóciłeś się z partnerką przez bite 7 dni kompletnie o nic, chociaż w poniedziałek rano obiecałeś sobie cieszyć się tym co macie i doceniać to bardziej.

Tak właśnie poszedłem sobie biegać w ostatnią niedzielę. Nie muszę mówić, że kipiałem motywacją i tuptałem nóżkami, żeby w końcu się zmęczyć na treningu.

Myślałem sobie o kończącym się, rozczarowującym tygodniu. O tym, że do tych wszystkich ingrediencji w moim życiowym kociołku, dorzucam sobie bieganie. Bieganie czyli właściwie co?

Szybszy chód. Umiejętność szybszego poruszania się, kosztem większej eksploatacji mięśni. Znaczy się: jak masz szczęście to wykorzystasz to, żeby gonić mamuta, którego zeżrecie całym plemieniem i będziecie żreć przez kilka miesięcy. Jak masz pecha, to właśnie spierdalasz przed drapieżnikiem.

Jakkolwiek jestem raczej wrogo nastawiony do cywilizacji i jej zboczeń, tak trochę się cieszę, że nie muszę niczego ganiać, żeby to zjeść całym plemieniem. I że nie mam raczej okazji spierdalać przed drapieżnikami.

To po co mi to bieganie?

Człowiek potrzebuje uzasadnień. Życie. Jego pochodzenie samo w sobie jest zagadkowe. Wątpliwe i niejasne jest tłumaczenie, czemu akurat my, homo sapiens, mamy większą świadomość i tę genialną umiejętność abstrakcyjnego myślenia, dzięki której czytacie moje słowa. Na końcu śmierć. To dopiero pytanie! Po co to? Co jest po? Jest cokolwiek? Jeśli jest, to po co mi to, raczej bolesne i wątłe, życie? Jeśli nie, to jak sobie z tym poradzić, że dzisiaj jestem i ogarniam, a jutro nie?

Dociekliwość i pragnienie rozumienia tego co mnie otacza potrafi doprowadzić do wyczerpania psychicznego, depresji, psychozy i ogólnie pojętego szaleństwa. Próby myślenia całkowicie czysto, prosto, kończą się zazwyczaj sznurem albo mostem. Niestety.

Nie jestem w stanie zlokalizować źródła tej myśli, ale kiedyś wyczytałem gdzieś zdanie, że człowiek musi być w iluś tam (pięciu? Dziesięciu? Piętnastu?) procentach szalony, żeby mógł normalnie funkcjonować. Gdyby nasz umysł pracować całkowicie zdrowo wysiadłby na amen.

Myślę, że to jest właśnie to, co sprawia, że robienie rzeczy bez sensu jest po prostu super. Im więcej takich nienormalnych, irracjonalnych zachowań, tym łatwiej odnaleźć się w swojej rzeczywistości. W SWOJEJ rzeczywistości. Nie tej ogólnej, której nie ogarnia nikt. Tej swojej, prywatnej, dokładnie tej, którą masz w tramwaju i słuchasz zajebistego songa na słuchawkach i jesteś zdziwiony, że inni nie bujają głową razem z Tobą.

Fokus w legendarnym "Jestem Bogiem" nawija, że w bezsensie sens jest jedynym awansem. Myślę sobie, kiedy biegam, że w tym otaczającym mnie świecie absurdu, groteski i kiepskiego teatru, próżno szukać sensu. Skoro tak trzeba go stworzyć samemu. Wyłowić swoją bezsensowną dziedzinę i nazwać ją sensem. Dla własnej, pieprzonej, przyjemności.

Poza tym - nigdy nie wiadomo, czy nie przyjdzie mi spierdalać przed drapieżnikiem. A wtedy uznam to bieganie za całkiem użyteczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz