środa, 12 października 2016

Blizny

Siedziałem na twardym, drewnianym krześle w, jak mi się zadawało, ogromnym, okrągłym pomieszczeniu. Trudno było mi to określić, ponieważ panował tu nieprzenikniony mrok. Nie miałem wątpliwości co do dwóch rzeczy. Tuż przy mnie, ustawione w kręgu, stały postacie, niemal nieruchome i patrzące prosto na mnie. Dużo dalej, chyba na podwyższeniu, widziałem morze głów. Przypuszczałem, że jestem w jakimś dziwnym amfiteatrze... a może na sali sądowej?

- Gdzie jestem? - zapytałem głośno, a mój głos poniósł się echem po pomieszczeniu. Wywołało to falę szeptów z publiczności. Postacie przede mną poruszyły się i gwałtownie zbliżyły. Po kolei zaczęły zbliżać się do mojej twarzy i zaglądać mi w oczy. Rozpoznawałem ich rysy bez trudności. Już po kilku pierwszych zacząłem się szyderczo uśmiechać. Wiedziałem już co to za zaplute gremium.

Para oczu za parą oczu, ich twarze przesuwały się przede mną. To co zapamiętałem, to ich zapachy. Niektórzy pachnieli alkoholem i papierosami, u innych czułem słodką, niewinną woń perfum, kilkoro z nich wydzielało zapach starości. U wszystkich rozpoznałem łączącą ich nutę - kwaśne, gryzące w nozdrza zepsucie.

- Gdzie jestem? - powtórzyłem pytanie, jeszcze głośniej i dobitniej. Karuzela twarzy zatrzymała się. Jedna z postaci, niska, szczurowata wystąpiła z okręgu.

- Jesteś w sądzie. - odpowiedział, wysokim, podszytym cwaniactwem i tchórzostwem głosikiem.
- A ty jesteś sędzią? - zapytałem, znając odpowiedź.
- Tak. - odparł. Zaśmiałem się.
- Czemu zawsze w głównej roli musi występować błazen?

Tym razem to postacie w okręgu poruszyły się.

- Miej szacunek. - skomentował, siląc się na powagę, ale jego głos drżał coraz mocniej.
- Mam szacunek dla każdego, kto na szacunek zasługuje. Tu nie widzę takich person.

W okręgu zawrzało.

- Milcz! - pisnął sędzia. - Rozpoczynamy proces. Wyrok podejmie zebrane tu gremium, a zostanie ogłoszony przeze mnie, zgodnie z literą prawa i dobrego obyczaju.

Nie mogłem przestać się uśmiechać.

- Przystępujemy do wysunięcia aktów oskarżenia. - powiedział sędzia i cofnął się do rzędu. Wiedziałem już, że będę miał zaszczyt usłyszeć coś ciekawego na mój temat od każdej z tych postaci. Nie mogłem się doczekać.

- Mam możliwość obrony? - zapytałem.
- A masz adwokata? - usłyszałem odpowiedź z okręgu.
- Och, diabeł nie mógł dzisiaj wpaść. Chcę się bronić sam.
- Możesz sobie pozwolić na komentarz.
- Jestem zaszczycony. - rzekłem widząc pierwszą z postaci zbliżającą się do mnie. Zobaczyłem nieogoloną, nieco otyłą twarz, od której zionęło papierosami.
- Oskarżam cię o zdradę. Porzuciłeś przyjaciół dla innej grupy, łamiąc nasze zasady i plując na swój honor. Zresztą... od zawsze nas zdradzałeś. Myślałeś inaczej. Słuchałeś pedalskiej muzyki, zapuszczając swoje pizdeczkowate włosy. Przygarnęliśmy cię pod swoje skrzydła, ale nie potrafiłeś tego docenić, kundlu. Zmieniłeś się cały, ale nie dość aby pasować do nas. Abyśmy mogli stanowić jedność. - wybełkotał i zamilkł. Zrozumiałem, że to moment na moją obronę... a raczej komentarz.
- Marny to przyjaciel, który nie rozumie, że drugi człowiek ma prawo rozumować inaczej. Pogrążaliście się w bezproduktywnej degrengoladzie. Nie pozostało mi nic innego, jak skupić się na sobie. - powiedziałem. - Przykro mi, że nie potrafiłeś tego zrozumieć, bo naprawdę cię ceniłem.

Nie powiedział nic, tylko cofnął się do rzędu. Kolejna postać podstąpiła w moim kierunku, a za nią dwie inne.
- Jesteś oskarżony o bezczeszczenie ideałów polskiej oświaty. Swoim strojem, postawą, ignoranckim, wręcz impertynenckim zachowaniem zbrukałeś szkolnictwo, próbując szerzyć wśród rówieśników chore, brudne myśli. Mimo usilnych próśb, a nawet gróźb nie chciałeś poddać się regulaminowi, łamiąc go z wysmakowaniem i premedytacją. Przyniosłeś sobie wstyd na zawsze i zniweczyłeś szansę na normalną przyszłość. - pokiwałem głową.
- Zaiste, pani profesor. Zaiste, pani dyrektor. Widzę również panią polonistkę. - powiedziałem. - Przyszłość moja już jest marna, a szykuje się jeszcze gorsza. Słusznie mnie oceniłyście. Nie chciałem się poddać wam i waszemu terrorowi. Dzięki temu może nie jestem teraz relatywnie zamożnym wyrobnikiem klasy średniej, ale chociaż powoli spełniam swoje marzenia. - przerwałem na chwilę i złapałem wzrok kobiety, która stała z tyłu.
- I chciałbym przyznać, że świadectwo maturalne z dwójką z polskiego świetnie mi pasuje jako zakładka do mojej książki. I równie dobrze świadczy o pani pojęciu o literaturze i edukacji.

Kobiety bez słowa odeszły.

Podstąpiły kolejne trzy osoby, każda ubrana w ekskluzywną odzież. I każda wyglądała na cholernie zmęczoną, chociaż nie widziałem ich twarzy. Były zasłonięte.

- Oskarżam cię... - odezwał się średniego wzrostu mężczyzna. -...o brak zaangażowania w budowę naszej spółki. Chociaż masz ogromny potencjał, i otrzymałeś ogromną szansę, nie potrafiłeś jej wykorzystać. Uciekłeś jak szczur, niwecząc moje plany co do twojej osoby. Widziałem cię wysoko, każdy cię widział. Zmarnowałeś swój potencjał i naszą energię. - osoby z tyłu, tylko pokiwały głową.
- Zabawne, że o twoich planach dowiedziałem się, kiedy już odchodziłem. Skoro masz mnie za taki diament, to trzeba było o ten szlachetny kamień zadbać, a nie zostawiać samemu sobie i niech się sam szlifuje. Poza tym wasza droga prowadzi donikąd. Życzycie sobie żeby oddać wam wszystko, ale w zamian nie dajecie nic. Mam gdzieś taki system. - skwitowałem i w mgnieniu oka tamte osoby, zastąpiły kolejne trzy, ubrane w garnitury.

- Masz za nic nasze prawo i nakazy. Łamiesz je regularnie i jedynym co cię ratuje to fakt, że udaje ci się umknąć naszemu spojrzeniu. Nie łudź się jednak, w końcu dopadniemy wszystkich takich jak ty i wyjaśnimy ci na czym powinno polegać twoje pragnienie wolności. - powiedział, pewnym siebie, ewidentnie obytym z takimi mowami, głosem tajemniczy jegomość.
- Wasza władza nie ma nic wspólnego z wolnością. - odpowiedziałem. - Jesteście próżni, kłamliwi i, co gorsza, wtrącacie się w sprawy, które was nie dotyczą. Wasza wolność polega na permanentnej kontroli. Nie zaufam już żadnemu z was, a na waszych żandarmów wylewam się.

Odeszli, a w ich miejsce pojawił się starszy pan o dobrotliwych oczach. Koloratka zdradziła jego... przynależność.
- Och, pan od Pana. - wyrwało mi się. Momentalnie zniknęła jego pozorna dobrotliwość.
- Zgubiłeś Boga, dziecko. Zapomniałeś o Jego naukach i poszedłeś w swoją, brudną, obrzydliwą drogę grzechu. Zaufałeś instynktom, zamiast wierze. Dla ciebie nie będzie zbawienia. - powiedział przez zaciśnięte zęby.
- O moim zbawieniu zdecyduje Bóg, a nie wy. Całe szczęście. Nie poddałem się waszej parszywej indoktrynacji, chociaż pod presją było tego blisko. Bardzo chciałem wam zaufać i poszukać dzięki wam swojej drogi, ale zrozumiałem, że jej w ten sposób nie znajdę. Mój Bóg nie mieszka w świątyni i nie potrzebuje ofiar. Mój Bóg daje mi wolną wolę i niczego nie obiecuje. Mnie wystarczy, że czuję, że jest przy mnie, jak dziecku wystarczy, że ojciec jest obok, kiedy próbuje pierwszy raz samo zrobić krok. - jego oczy zapłonęły gniewem, ale nic nie powiedział.

Wydawało mi się, że większość osób z gremium już do mnie przemówiło. Przyszła kolej na tę, której słodki zapach wielokrotnie czułem, chociaż od dawna się nie widywaliśmy. Zobaczyłem, że nie jest sama. Za nią stała grupa syren, śpiewających cicho swoją zdradliwą pieśń.

- Zostałaś mi na deser, najsłodsza. - powiedziałem gorzko.
- Zniszczyłeś wszystko. - odparła, unikając mojego wzroku, jako jedyna. - Tak długo budowaliśmy to co było między nami, a kiedy byliśmy już tak blisko celu po prostu to rozwaliłeś! Zabrakło ci cierpliwości czy prawdziwych uczuć? Oszuście! Zostawiłeś mnie z tym wszystkim, kłamco! Zniosłam nawet to, ale kiedy chciałam to wszystko odwrócić... poniżyłeś mnie jak nigdy. Mieliśmy czekać na siebie zawsze! Czekałeś? - kiedy kończyła, słyszałem duszoną przez lata, wylewaną z każdym słowem frustrację.
- Czekałem dostatecznie długo, aby się tym znudzić. - syreny zawyły żałośnie. - Zniszczyłaś mnie. Ty i cały ten twój chór. - splunąłem jej pod nogi. - Wstrzyknęłaś mi w żyły chorobę, która wciąż mnie toczy. - nie wiedziałem co mam powiedzieć.
- Chcę poznać wyrok. - rzekłem i zamknąłem oczy. Sądząc po dźwięku stóp domyśliłem się, że gremium wychodzi. Kilka minut później znów poczułem ich oddechy. Sędzia wystąpił przed szereg.

- Chcesz coś dodać? - zapiszczał, niezmiernie podniecony.
- Tak. - odparłem. - Przyznaję się do każdej winy. Przyjmuję każdy wyrok. Możecie mnie nawet zabić, jeśli uznacie to za słuszne. - publiczność zawrzała. Sędzia oblizał się z satysfakcją.
- Nasz wyrok zgadza się z twoją... prośbą. - powiedział, z trudem hamując ekstazę. - Zostajesz skazany na karę śmierci. Wykonanie wyroku jest natychmiastowe. - ostatnie słowa już wykrzyczał, a ja zacząłem się śmiać.

Nie przestawałem kiedy podnieśli mnie z krzesła. Nawet udało mi się zachować uśmiech kiedy jakiś twardy przedmiot uderzył mnie w kolana i upadłem. Nagle dostałem cios prosto w nos. Wydaje mi się, że to było czyjeś kolano. Poczułem zapach żelaza. Kolejny cios trafił mnie w ucho. Kolejny - w skroń.

Straciłem przytomność.

Kiedy ją odzyskałem niewiele się zmieniło. W pomieszczeniu nadal było ciemno, ale gremium nie stanowiło już tak jednolitego kręgu jak wcześniej. Teraz rozmawiali ze sobą, zbici w ciasną grupę. Zastanawiałem się, czy to co czułem wcześniej to była tylko utrata przytomności, czy może śmierć.

Pisk przerażenia, który usłyszałem gdy wstawałem, upewnił mnie w fakcie, że to była śmierć. Gremium natychmiast rzuciło się na mnie, ale tym razem nie chciałem poddawać się ich woli. Odepchnąłem dwie najbliższe osoby, popychając je za gardła i zacząłem biec w stronę ściany. Miałem przeczucie, że właśnie tam muszę się kierować. Dopadłem do jakiejś jednolitej powierzchni. Nie oglądając się za siebie wymacałem jakieś zgrubienie. Wydawało mi się, że był to jakiś przełącznik. Użyłem go.

Zapłonęło oślepiające światło.

Upadłem z jękiem na kolana. Ból przeszył moją czaszkę. Przez kilka minut przyzwyczajałem oczy do jasności. Kiedy odwróciłem się, oczy nabiegły mi łzami.

Byłem w Arenie, w Łodzi. Po gremium nie było śladu. Zobaczyłem multum ludzi na trybunach, wszyscy byli ubrani na biało. Ja też. Zacząłem iść przed siebie, w stronę krzesła na którym siedziałem wcześniej. Minąłem je, a ja rozejrzałem się w koło. Zobaczyłem mnóstwo znajomych twarzy.

- Hej, przystojniaku! - ktoś krzyknął za mną. Odwróciłem się. Zobaczyłem Ciebie. Trzymałaś na rękach naszego syna, który uśmiechał się beztrosko. Zacząłem iść w Twoim kierunku, ale gestem dłoni kazałaś mi się zatrzymać.

Nie wiedziałem co się dzieje. Zrozumiałem dopiero kiedy zza Ciebie zaczęły wychodzić inne osoby. Zobaczyłem rodziców - uśmiechniętych i dumnych, a z nimi szła moja siostra. Szedł do mnie Karol, podskakujący z radości. Szedł Jędrzej, spokojny, ale z tym swoim błyskiem w oku, który ma zawsze, kiedy coś kmini.

Popatrzyłem każdemu z Was w oczy, jakbym robił to po raz pierwszy. Zaiste tak było. Umarłem wcześniej, a wraz ze mną cała ta parszywa przeszłość. Musiałem to zrobić. Musiałem umrzeć jak Pele - w samotności, bez kolegów i bez pogrzebu, aby dziś znów chciało mi się żyć, jak Pelsonowi. Wiedziałem, że moje rany w końcu się zaczynają się zabliźniać. I że każda blizna, będzie moją tarczą w teraźniejszości.

Ściskałem się z każdym z Was i nie byłem w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa. Staliśmy na mecie maratonu. Na mecie tego cudownego miejsca, gdzie odniosłem jeden z pierwszych, spektakularnych dla mnie samego, sukcesów. Miejsca gdzie zamierzałem jeszcze nie raz udowodnić samemu sobie swoją wartość.

Rozejrzałem się po publiczności. Widziałem tam wszystkich moich idoli. Raperów, sportowców, pisarzy. Byli wszyscy. Moje spojrzenie napotkało Włodiego. Nie zareagował, ale byłem pewien, że trzy słowa chciałby mi powiedzieć.

Będzie dobrze, dzieciak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz