środa, 6 stycznia 2016

Zjazd

Marzyłem sobie. Kto mnie zna ten wie, że jestem marzyciel. Toteż marzyłem sobie.

O czym?

Och, przede wszystkim to o swoim kąciku na Ziemi. O spokoju, cieple, dachu nad głową i lodówce, z której nie wyjada moich smakołyków cała rodzina. O niezależności. Tym bardziej nakręcałem się w tym kiedy poznałem Ciebie. Bo chociaż dzisiaj mówimy, że miało to ogromny urok, to w duchu oboje mieliśmy dosyć chowania się po kątach, kombinowania, ściemniania i tłumaczenia. U siebie to u siebie, koniec.

Marzenia się spełniają, więc robiłem wszystko, żeby osiągnąć ten cel. Próbowaliśmy daleko stąd, nie udało się - trudno. Jakiś czas później zaczęliśmy walczyć o to za wszelką cenę. Próbowaliśmy u Ciebie, siłą rzeczy musieliśmy spróbować u mnie. Było lepiej, ale to nie to samo. W końcu zdecydowaliśmy się wynająć swój kącik.

To było coś! Mieszkanie takie jak chcieliśmy, klimatyczne, na wysokim piętrze, w super miejscu. Wszystko doskonale, tylko szkoda, że nie nasze. Zżerała nas przyziemność, czyli kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Nawet jak w końcu jakoś tam stanęliśmy na nogi, to i tak wszystko było lepione na styk.

Dość tego! Okej, bez pomocy Taty nie byłoby nic, ale nie ważne jak, ważne że do celu! Udało się. Wylądowaliśmy na swoim! Całkowicie swoim!

Marzenie się spełniło...

Hm. Gdyby spojrzeć na życie z pewnej perspektywy, to można je porównać (pogoda za oknem zachęca) do zjeżdżania, dajmy na to, na sankach. Dzień po dniu, minuta po minucie, płynie sobie to wszystko, stare zostaje z tyłu, nowe rysuje się gdzieś w oddali. W zwyczajnej codzienności wlecze się to wszystko tak niemiłosiernie wolno, że ciężko określić, czy nadal jest się w ruchu, czy już się stoi. I to jest fajne, łatwiej kontrolować tor jazdy, kiedy jedzie się powoli.

Fajnie mieć lejce w rękach, co? Kontrolować każdy, najdrobniejszy nawet skręt, pilnować czy prędkość jest odpowiednia i czy nie zaskoczy nas zaraz jakaś sosna, na której się rozkwasimy. Problem zaczyna się wtedy, kiedy za zakrętem, sanki przechylają się gwałtownie i zaczyna się szalony pęd. Bez szans na ogarnięcie co się dzieje wokoło, przy diabelskiej prędkości.

Zazwyczaj zaczyna się wtedy odruchowo zapierać nogami, rękami, wszystkim. Byle tylko zwolnić. Byle odzyskać kontrolę. Zazwyczaj po drodze idzie zdrowo się poharatać. To już nie jest takie fajne.

Rok temu o tej porze zjeżdżałem w dół, niemalże z pionowej góry. To jest coś co nie przestanie mnie nigdy zadziwiać. Kiedy w życiu zdarza się coś naprawdę innego i niespodziewanego, czas, wszystko, nabiera takiego rozpędu, że na ma szans ogarnąć się o co chodzi. Często po roku od jakiegoś wydarzenia łatwiej mi zrekonstruować jego przebieg, niż 24 godziny po.

Rok temu wszystkie marzenia zaczęły gnać razem ze mną, prosto ku twardej ziemi. Jeśli doszłoby do upadku - wszystko potłukłoby się w drobny mak. Nie zostałaby ani odrobinka. Koniec myśli o rodzinie, domu, spokoju, bezpieczeństwie i dłubaniu kolejnych marzeń.

Zwiałem z Łodzi do Spały. Musiałem to wszystko obejrzeć dystansu, przyjrzeć się na spokojnie, ocenić na chłodno. Wiecie do jakiego wniosku doszedłem? Że moje sanki zacząłem hamować dużo wcześniej. Jadąc i tak wolno, chciałem zwolnić jeszcze bardziej i jeszcze i jeszcze, najlepiej tak żeby stanąć w tym punkcie i nie zmieniać nic. Tylko, że tak się nie da. Czas płynie, życie płynie. Nie oszukam tego, choćbym nie wiem jak próbował.

Wiecie po co to piszę? Bo w pierwszej chwili chciałem odpuścić. Wziąć swoje sanki i zmienić górkę, z której zjeżdżam. Ot tak, po prostu. Dla świętego spokoju.

Dzisiaj nie drażni mnie bardziej nic, od tego jak widzę, że ktoś próbuje się poddać. Odpuścić marzenia, plany, pomysły i oddać się tej kleistej, obrzydliwej, nudnej monotonii szarej codzienności, z głową zamkniętą w ciasnym pokoju, bez okien i dostępu do powietrza.

Lekarstwem na nazbyt pędzące sanki okazało się dla mnie być... rozpędzenie ich jeszcze bardziej. Odepchnąłem się kilka razy mocniej i dzisiaj gnam jak wariat, chociaż zupełnie nie mam pojęcia dokąd mnie to doprowadzi. Zajebiste uczucie.

A marzenia? Dopiero dzisiaj się spełniają. Tym bardziej, że kilka trzeba było zweryfikować. Bo marzyłem zawsze o mieszkaniu, a tak naprawdę potrzebowałem domu. I ten dom mam dopiero teraz. Dopiero teraz mam kącik, który jest rzeczywiście mój, nawet mój ulubiony Hłasko zerka na mnie z obrazka na ścianie. Wreszcie mam spokój, który tak sobie cenię, tę oazę z dobrą muzyką i ambitną książką. No i mam wreszcie swoją rodzinę, taką której jestem głową. Póki co jest nas tylko dwoje (plus kot :)), ale zaraz pojawi się trzecie. Cudowna sprawa.

Wreszcie czuję się jak facet. Odpowiedzialny za to co robi, pracujący nie tylko na swoje dobro, ale też nie zapominający całkowicie o sobie. Nadający rozpędu, kiedy warto przyspieszyć, hamujący, kiedy trzeba zwolnić, dla bezpieczeństwa.

Rok temu waliłem pięściami w poduszkę, ze łzami w oczach, ogarnięty poczuciem znienawidzonej bezsilności. Dziś budzę się co rano i czuję jak oczy świecą się z zajawki, bo na bank czeka mnie coś niezwykłego. I nie chodzi wcale o wydarzenie, o którym można by napisać poczytną powieść. Dziś zadowala mnie błysk w oku i szeroki uśmiech po długim leżeniu pod kołdrą o poranku.

Sanki niech pędzą, ja już nie zamierzam się zapierać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz