wtorek, 26 stycznia 2016

Retro

Około godziny dwunastej zadzwoniłem dzwonkiem wiszącym na futrynie drzwi do Retro. Z wnętrza od razu zapachniało świeżą kawą i gorącym, wilgotnym powietrzem. Przez witrynę nie byłem w stanie ocenić czy w środku siedzi dużo ludzi, bo szyba cała zaparowała. Rozejrzałem się niespiesznie po sali, w międzyczasie odwieszając kurtkę na staromodny, zawalony cudzymi płaszczami wieszak. Niemal wszystkie stoliki były zajęte, ale może przy dwóch siedziała więcej niż jedna osoba. Nudno jak prawie zawsze.

Machnąłem na powitanie Markowi i zamykając powieki potwierdziłem, że zamawiam to co zazwyczaj. Zająłem miejsce przy stoliku od ściany, aby komfortowo móc obserwować co będzie działo się dziś w lokalu. Z kieszeni swetra wyjąłem książkę i miniaturowy notes z zatkniętym długopisem. Nie zamierzałem z nich korzystać, ale wygodniej było mi siedzieć bez pierdół zatkniętych w kieszeniach.


- Wiele to się tu nie napatrzysz dzisiaj. - odezwał się swoim wiecznie ponurym głosem Marek, stawiając przede mną filiżankę czarnej, aromatycznej kawy, talerzyk z wuzetką i kieliszek porto.

- Wiele się nie spodziewam. - odpowiedziałem zerkając na niego i unosząc brwi. Zawsze czułem się przy nim jak dziecko. Diabeł był wielki jak niedźwiedź i sprawiał wrażenie równie groźnego. Szkoda, że znałem go tak dobrze i wiedziałem, że w rzeczywistości jest ciepłą kluchą, roztkliwioną życiową pierdołą. Ten lokal był jego jedynym sukcesem jakim mógł się pochwalić.

Niedźwiedź wzruszył swoimi olbrzymimi barkami i oddalił się, człapiąc ciężko. Retro. Ostatnie (i jedyne) takie miejsce w tym brudnym, opuszczonym mieście, bez choćby jednej porządnej rzeki i sensownej knajpy. Tylko tu dało się wypić dobrą kawę, później znieczulić wytrawnym alkoholem i zapomnieć o Bożym świecie słuchając latynoskiego jazzu i francuskiego hip-hopu.

Pociągnąłem sowity łyk kawy, parząc sobie, jak to miałem w przeklętym zwyczaju, język. Zakląłem pod nosem i odstawiłem filiżankę na później. Wyciągnąłem wygodnie nogi i, skubiąc niezmiernie słodkie ciastko, przyglądałem się gościom kawiarni.

Mareczku drogi, już dawno przestałem oczekiwać, że w jakiejkolwiek knajpie na świecie zobaczę cokolwiek wartego uwagi. Ani stali, ani przypadkowi bywalcy w doskonałej większości nie różnili się od siebie niczym. Wpatrzeni w ciekłokrystaliczne ekraniki swoich komputerów, tabletów i telefonów wypijali na szybko kawę, przegryzali ciastem, którego smaku nawet nie zauważali i z palącą zgagą wybiegali na Piotrkowską.

Mareczku nie widywałem tu już wartych uwagi spojrzeń. Dawno przestałem szukać zjawiskowych kobiet, znających smaki pocałunków we mgle nie tylko z filmów i gotowych utopić gardła w litrach wódki mężczyzn, chętnych do wrzaskliwych rozmów, zadzierzgnięcia przyjaźni i posmakowania krwi w bijatyce nad ranem. Wszyscy stali się płascy jak ekrany, w które gapili się bez ustanku.

Skończywszy ciastko odetchnąłem głęboko i uśmiechnąłem się do dziewczyny siedzącej przy stoliku obok. Oczywiście, udała że niczego nie zauważyła, szybko wlepiając wzrok w telefon komórkowy. Ktoś wyszedł z kawiarni, wpuszczając do środka nieprzyjemne, zimne powietrze. Zadrżałem i od razu pomyślałem o popołudniu nad rzeką z butelką wina schowaną w cieniu, w środku upalnego lata. Zieleń uspokajała mnie i obdarowywała przyjemnym poczuciem, że to wszystko nie ma sensu, więc po co szargać sobie nerwy.

Wypiłem porto, na próżno polując na spojrzenia i nasłuchując rozmów, w które mógłbym się wprosić. Nic takiego nie nastąpiło, więc machnąłem Markowi, aby przyniósł mi pełny kieliszek. Tym razem nie powiedział już nic, widząc moje zobojętniałe oczy. Jak zwykle miał swoją pesymistyczną rację.


A ja, jak na złość, miałem ochotę uderzyć z kimś w dyskusję. Tym bardziej, że porto rozluźniło moje zahamowania. Jak na życzenie w drzwiach pojawił się rudy jegomość, z nieprzyzwoicie niepoukładaną brodą i komicznie kolorowym strojem.

Uśmiechnął się do Mareczka, ten przechylił głowę w moją stronę, co wywołało jeszcze większą radość u przybysza. Niedbale rzucił płaszcz na wieszak i ruszył w moim kierunku, gadając niezrozumiale, ale głośno.

Olof. Uwielbiałem tego Norwega. Poznaliśmy się właśnie w Retro i mieliśmy wyjątkowe szczęście zjawiać się w tym lokalu w tym samym czasie. Ani razu nie umówiłem się z nim na godzinę, a jednak pojawiał się za każdym razem, kiedy byłem tu i miałem ochotę na jego towarzystwo.

Rudzielec usiadł ciężko na krześle obok mnie i spojrzał pytająco. Uśmiechnąłem się szczerze i pokiwałem głową.

- Nie, Olof, nie zamawiałem jeszcze, ale z tego co widzę, to Mareczek już niesie butelkę. - powiedziałem po polsku. Niedźwiedź chwilę później postawił przed nami dwa kieliszki i flaszkę korzennej Żołądkowej. Norweg wesoło zagadnął do Marka w swoim ojczystym, tamten pesymistycznie odpowiedział w swoim ojczystym i, po obowiązkowym uściśnięciu dłoni, oddalił się od naszego stolika.



Olof miał pewną niesamowitą cechę. Otóż mimo tego, że nie mówił po polsku i ledwo kleił zdania po angielsku, był w stanie dogadać się z każdym człowiekiem na Ziemi. Zdarzało mi się przesiedzieć z nim kilkanaście godzin, gadając non stop, z krótkimi przerwami na wychylenie korzennej i dopiero w domu uświadomić sobie, że nie rozumiałem ani słowa jakie do mnie mówił.

Mimo to ceniłem sobie znajomość z tym Wikingiem. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że zawsze miał ochotę na jeszcze jeden kieliszek korzennej. Nie znałem drugiej tak twardej głowy i niezłomnego charakteru. Jako ogromny fan naszego lokalnego napitku, mógł wlewać go litrami, co też skwapliwie czynił. Nie zmienia to faktu, że ani razu nie widziałem go pijanego.

Drugim powodem, dla którego szanowałem Olofa jak mało kogo, był fakt, że nigdy, ale to nigdy nie obawiałem się, że pojawi się w nim ta obrzydliwa cecha, właściwa wszystkim moim polskim przyjaciołom. Zwierzałem mu się z wszelkich tajemnic, spowiadałem z największych grzechów i opowiadałem o najgorszych przewinieniach, a mimo to nie zdarzyło mu się, żeby cokolwiek wychlapał komukolwiek i, mówiąc kolokwialnie, obrobił mi dupę.

Nie będę hipokrytą, sam wielokrotnie plotkowałem na tematy innych, komentowałem, oceniałem, mniej lub bardziej otwarcie krytykowałem. Jednak nie zdarzyło mi się robić komuś z premedytacją syfu za plecami. Każdy zasmradza sobie dostatecznie dobrze swoje CV, żeby mu jeszcze w tym pomagać. Z większą satysfakcją patrzę jak ktoś sobie pierdoli życie samemu, bez wsparcia.

Po kilku kieliszkach Żołądka rozgadaliśmy się na dobre, wyganiając parę osób z lokalu, bo przecież w kawiarni powinno być jak w kościele - cicho i grzecznie. Reszta nawet czasem zerkała na ten komiczny duet jaki stanowiliśmy, ni to z zaciekawieniem, ni to z rozbawieniem. Mniejsza, sukcesem było to, że w ogóle zerkali.

Wypiliśmy flaszkę i zawołaliśmy Mareczka.

- Dobrze się czujecie w swoim towarzystwie co? - zagadnął, starając się zgrywać zirytowanego. Byłem pewien, że w rzeczywistości cieszy się, że ktoś jeszcze potrafi bawić się w starym stylu w jego lokalu.

Olof wyszczerzył zęby z satysfakcją zionąc alkoholem.

- Mareczku, dałbyś nam jakiś dobry obiadek, co? - zapytałem, ignorując jego pytanie. Westchnął ciężko, ale zgodził się. Obiadów w zasadzie tu nie podawał, ale dla stałych klientów zawsze szykował jakiś większy posiłek. Wściekał się o to niemiłosiernie, bo później musiał wysłuchiwać pretensji, że "czemu oni mogą, a my nie?", od innych gości, ale wolał nakarmić nas wbrew zasadom, niż pozwolić zwiać do konkurencji. Wielka, nieporadna pazera.

Postanowiliśmy dać sobie chwilę oddechu od picia. Olof wypatrzył jakiś znajomych i przesiadł się na chwilę do nich. Odetchnąłem z ulgą, bo już troszkę miałem ochotę zmienić towarzystwo. Na kogoś nieco spokojniejszego i bardziej polskojęzycznego.

Dopiero kiedy rudzielec poszedł sobie, zauważyłem, że jestem obserwowany. Dziewczyna, do której uśmiechałem się wcześniej, schowała telefon i czytała książkę. Hm, czytała... udawała że czyta, zerkając na mnie znad kartek. Kiedy odwróciłem głowę w jej kierunku, schowała się oczywiście za literami. Przyjrzałem się okładce, bo wydawała mi się dziwnie znajoma. Wzrok miałem lepszy bez butelki wódki w czubie. Z trudem poukładałem słowa w całość. "Słońce też wschodzi" przeczytałem na głos i zaśmiałem się ostentacyjnie.

Speszona dziewczyna mimochodem zerknęła w moim kierunku. Wykorzystałem ten moment i pokiwałem jej, żeby podeszła do mojego stolika. Początkowo udawała, że nie wie, że chodzi o nią, ale kiedy zawołałem "No chodźże tu wreszcie." podniosła się z krzesła i niepewnie zbliżyła się do mnie.

Uśmiechnąłem się pogodnie, widząc jej przerażone spojrzenie. Skierowałem oczy na książkę leżącą na moim stoliku. Podążyła za moim wzrokiem. Teraz ona się zaśmiała, widząc że obecnie oboje czytamy tego samego Hemingway'a.

Mareczek tym razem się mylił. Napatrzę się dziś, niedźwiedziu, napatrzę...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz