wtorek, 7 kwietnia 2020

W dziesiątkę

Skręcając około 7,5 kilometra na wschód od Barnówka, z drogi wojewódzkiej numer 130 w leśną, bitą drogę (na marginesie - bardzo malowniczą), można trafić do Pałacyku Łąkomin. To śliczny, zabytkowy obiekt, oferujący usługi noclegowe, a także gastronomiczne. Oprócz bardzo smacznej kuchni polskiej Pałacyk oferuje równie smaczne rzemieślnicze piwa, warzone we własnym browarze. Nie będzie to jednak wpis o charakterze birofilskim, ani turystycznym. Po więcej informacji odsyłam Was na www browaru , a ja pozwolę sobie na przywołanie wspomnienia związanego z tym miejscem.

To dość zabawne, że z browaru, który szczyci się głównie ciężkimi, mocnymi piwami (barleywine, porter bałtycki, russian imperial stout, braggot, piwa belgijskie), to mnie trafiła się sposobność wypicia lekkiego, goryczkowego pale ale. Rewelacyjne, odświeżające, sprawiło, że poczułem się niemal jak w niebie, do którego - swoją drogą - było mi całkiem niedaleko. Kilka godzin wcześniej przekroczyłem metę 46. Maratonu Dębno. Dominika ze łzami w oczach zakładała mi na szyję medal po biegu, który okazał się najszybciej przebiegniętym przeze mnie maratonem - 42,195 km przebiegłem w Dębnie w 3 godziny 17 minut. 

Kilka dni temu Browar Łąkomin, przez facebookowy profil "Piwna piątka", opublikował zdjęcie sali restauracyjnej, w której spijałem triumfalne ale - całej zastawionej kartonami z piwem. Kilka browarów (w tym cholernie lubiany przez mnie Spółdzielczy z Pucka, który posiada w Łodzi swój pub - polecam!) skrzyknęło się, by ratować się wzajemnie w dramatycznej sytuacji, spowodowanej pandemią koronawirusa i zorganizowało sprzedaż dwudziestu piw ze swojej oferty. Ani dziś, ani w ubiegłą niedzielę, ani w przyszłą nie wypiłbym tam żadnego ale, także dlatego, że Maraton Dębno został odwołany. Gdybym w tym roku szykował się do złamania życiówki na wiosnę, moje marzenia wykończyłby COVID-19.

Jestem winien sobie i po części Wam, drodzy Czytelnicy, kilka słów, a propos sportowego wydarzenia, które dla mnie zdominowało całkowicie 2018 i 2019. Zdecydowałem się zdobyć - i zdobyłem - Koronę Maratonów Polskich. Co to oznaczało - formalnie? Ukończenie w ciągu dwóch lat maratony w Krakowie, Dębnie (wiosną) oraz w Warszawie, Wrocławiu i Poznaniu (jesienią). W praktyce? Była to ogromna przygoda, gigantyczne wyzwanie dla organizmu, sporo wysiłku organizacyjnego i... 

...kiedy dostałem pamiątkowy medal, wyjąłem go z koperty i odłożyłem na półkę, schowany w czarnym woreczku, w którym do mnie dotarł. Do dziś nie wydrukowałem sobie certyfikatu, który otrzymałem, jako potwierdzenie zdobycia Korony. Osiągnięcia celu, który zjadł mi dwa lata życia, praktycznie nie celebrowałem. Po ostatnim z piątki maratonie w Poznaniu miałem ochotę zapomnieć o bieganiu na długi, bardzo długi, czas. 

Jestem pod ogromnym wrażeniem swojej wytrwałości i determinacji. Podobnie zresztą - jestem pod wrażeniem cierpliwości i wyrozumiałości moich najbliższych, szczególnie Dominiki. W dużej mierze na własne życzenie przeszedłem ogromne trzęsienie ziemi - właściwie dokładnie w czasie, w którym zacząłem przygotowywać się do pierwszego startu w Krakowie. 

Zaczęło się od pójścia do nowej pracy, a skończyło na poważnych turbulencjach o charakterze osobistym. Skutkiem tego na krótki czas powróciło mi do głowy widmo nawrotu objawów depresji, a bardzo długo walczyłem z atakami lęku. Najgorszy był czas między majem, a wrześniem ubiegłego roku, czyli dokładnie wtedy, gdy musiałem szykować się do ukończenia dwóch maratonów w ciągu pięciu tygodni. Już wtedy przyznawałem to przed sobą, a dziś mogę zrobić to z naprawdę czystym sumieniem - nie chciałem i nie potrafiłem cieszyć się ani dwoma ostatnimi maratonami, ani zdobyciem Korony. Zwyczajnie nie miałem do tego głowy, poza tym poważnie obawiałem się czy w ogóle powinienem biec i czy mój organizm to wytrzyma.

Czym był dla mnie Maraton w Dębnie? Myślę, że miał ogromne znaczenie, w kontekście wszystkiego co działo się wokół mnie jakieś pół roku przed startem i ma jeszcze większe znaczenie dziś. 

Przede wszystkim - przygotowałem się do tego biegu, jak do żadnego innego w życiu. Pieczołowicie. Dokładnie. Uczciwie. Z uwzględnieniem tego co chcę osiągnąć i na co mnie rzeczywiście stać. Wynik był wypadkową. ale nie był wypadkiem czy przypadkiem. Od października do kwietnia zwyczajnie wybiegałem formę na to 3.17. Co się zatem okazało? Że można przygotować się do maratonu. Że można przygotować się do wszystkiego w życiu. Że tylko systematyczna, ale też jakościowa praca może dać odpowiednie efekty. 

Jednak przygotowanie to nie wszystko. Trzeba umieć z niego skorzystać. Będę powtarzał ten moment jeszcze w wielu tekstach - na starcie Maratonu Dębno miałem ogromne wątpliwości, czy chcę i powinienem "atakować" czas poniżej 3.20, tak jak sobie zakładałem. A co jeśli przesadzę z tempem? Jeśli się zajadę? Pomyślałem wówczas - chłopie, masz jedną jedyną szansę. Albo spróbujesz zrobić to teraz, albo możesz nie mieć okazji już nigdy. 

Spróbowałem. Poszło niewiarygodnie gładko. To był naprawdę bieg, z którego mam najmniej wspomnień. Po prostu zrobiłem tam swoje. I podziwiałem widoki.

Myślę, że właśnie w tej króciutkiej chwili, w tym kilkusekundowym dialogu z samym sobą, zawarły się wszystkie odpowiedzi i wszystkie decyzje, jakie później podjąłem. "Żyje się raz, do diabła żyje się raz". 

Kiedy równo (co do dnia!) miesiąc później stanąłem przed koniecznością podjęcia ogromnej, ryzykownej, trudnej i bolesnej decyzji - podjąłem ją bez wahania. Serce biło, dudniło jak oszalałe, ale wątpliwości nie było za grosz. Odesłałem demony do piekła. Trafiłem w dziesiątkę. 

Odtąd trafiam tylko w dziesiątkę. Poszedłem na terapię. Odsunąłem daleko od siebie depresję i lęki. Wiem, że mogą wrócić w każdej chwili, ale dziś wiem jak sobie z nimi poradzić - i radzę, gdy przychodzi potrzeba. Dominiki brzuch - raptem kilka dni temu - zaczął poruszać się od ruchów naszego drugiego potomka. Mam świetnego Syna - mógłbym spędzić resztę życia tylko na obserwacji tego jak cudownie się rozwija. Wyczyściłem wszystkie relacje, które wymagały posprzątania. W głowie i w sercu spaliłem na stosie kilkoro, których nie chciałbym więcej spotkać na swojej drodze. I życzę im by oni nie weszli mi nigdy w drogę.

Uczę się. Czytam. Piszę. Rozwijam. Świat jest dla mnie polem nieskończonych możliwości. Ostatnie wydarzenia tylko mnie w tym utwierdzają. Straciłem wiele ze swojej wolności, którą tak bardzo cenię, a jednak - nie czuję się gorzej. Akceptuję to. Szukam możliwości, myślę możliwościami, działam możliwościami. 

Nie biegam, chociaż dwukrotnie byłem na dobrej drodze do tego, by wrócić do regularnych treningów. Brakuje mi tego, ale czekam jak sytuacja się uspokoi. Dziś czuję jak wielkim szczęściem były dla mnie starty. Chciałbym wrócić do biegania zawodów nawet i co tydzień. Piątki, dziesiątki, półmaratony, maratony - może jakiś duathlon, triathlon, bieg ultra? Przygody, tak bardzo łaknę przygody!

I dziś, siódmego kwietnia 2020 roku, w chwili, gdy założyłem na ramię pięć medali, gdy złapałem w palce medal Korony - poczułem się szczęśliwy, poczułem się dumny. Strasznie dziękuję sam sobie za tę Koronę. Za bieganie. Za pisanie. Za Rodzinę. Dziś przypomniałem się po co to wszystko robiłem. Ćwicząc dziś jogę stałem w pozycji Drzewa - świetna alegoria. Wzrastam, bo karmię się zdrowo i pożywnie. Wokół mnie rośnie piękny, różnorodny las.

Jestem wdzięczny. Jestem dumny. Jestem szczęśliwy. Największym grzechem pozostaje dla mnie grzech zaniechania, ale nie wydaje mi się, żebym miał go jeszcze kiedykolwiek popełnić. Bywam na szczycie, a gdy tam jestem - skaczę w przepaść, po drodze budując samolot.

Po kilkudziesięciu spotkaniach moja terapeutka powiedziała mi, że mówiłem o różnych rzeczach, często o traumach i wydarzeniach bardzo trudnych, ale nigdy nie usłyszała ode mnie słów "nie dam rady". Świetnie było sobie to uświadomić. A jeszcze świetniej jest wiedzieć, że to nie przypadek, że akurat te słowa nigdy nie padły z mojej strony. 

Kiedy strzelam, zawsze trafiam w dziesiątkę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz