czwartek, 15 grudnia 2016

Dwie świątynie

Marek Hłasko na końcu swojej powieści "Następny do raju" napisał, że autorzy dodają do książek wstępy, aby ustawić czytelników, a posłowia po to, żeby się Czytelnikowi usprawiedliwić. Moja, "Dwie świątynie" ani wstępu, ani posłowia nie zawiera. Ustawiać nikogo nie zamierzam, jednak odczuwam potrzebę wytłumaczenia się Wam i podzielenia kilkoma informacjami na jej temat.

Dlatego zapraszam do lektury niniejszego wpisu. Inspirując się nieco zabawą słowem Gałczyńskiego czy Tuwima, potraktujcie to jako wstęposłowie. Może zachęci Was ono do przeczytania mojej książki, a może wyjaśni co nieco i pozwoli ją lepiej zrozumieć. Poza tym rzadko o niej mówiłem i pisałem, więc dedykuje te kilka słów wszystkim tym, którzy wiedzieć chcieli, dopytywali się, a ja milczałem twardo jak skała.

Wypadałoby zacząć od... początku. A początkiem dla "Dwóch świątyń" jest marzenie. Zdaje się, że wspominałem o tym przy relacji z któregoś z moich maratonów, że odkąd pamiętam miałem trzy wielkie marzenia. Przebiec maraton, napisać książkę i odbyć wieeeelką podróż (taką, wiecie, minimum jak Bilbo w "Hobbicie", a najlepiej jak Frodo z Samem we "Władcy Pierścieni"). Chyba jestem ogromnym szczęściarzem bo pierwsze marzenie spełniłem już w 2013 roku, a później powtórzyłem je pięciokrotnie (a szykuję się do powtórzenia szóstego), a drugie właśnie się spełnia.

Ten 2013 rok to chyba był jakiś magiczny (ciekawe ilu z nas powie tak o 2016 ;)), bo dużo rzeczy wtedy mi się udało. Przebiegłem pierwszy maraton, dostałem taką pracę jaką wtedy chciałem (he he :)), w końcu usamodzielniliśmy się z Dominiką. Wtedy też zacząłem pisać "Dwie świątynie".

Bardziej wytrwali szukacze pewnie już znaleźli w googlach wpis pod tym samym tytułem na moim poprzednim blogu, którego pisałem do szuflady. Jeżeli macie ochotę zajrzyjcie tam. Warto o tyle, że dzięki temu poznacie główną koncepcję, od której zacząłem pisanie książki.

Był to dziwny okres mojego życia. Z jednej strony ciężko dołowało mnie niepowodzenie przeprowadzki do Wrocławia, a dobijała krótka (na szczęście) praca w hotelu w Łodzi. Z drugiej - biegałem wtedy z takim zapałem, jakiego nie udało mi się do dzisiaj osiągnąć ponownie, czytałem Lord of the Rings w oryginale, odwiedzałem Dominikę w jej pracy rzut beretem ode mnie. Nawet śmierć babci Ewy, z perspektywy czasu, okazała się być potężnym bodźcem, powodującym wiele dobrych zmian nie tylko w moim życiu.

W tym czasie chodziłem też na kurs przewodnicki w Łodzi (do dziś bez ani jednej wycieczki - mam się czym chwalić ;)). Na jednych zajęć obejrzeliśmy dokument o mieszkańcach famuł przy Ogrodowej. Przedmurza biedy całego łódzkiego Polesia naprzeciwko luksusowego hotelu. Mieszkań bez łazienki w sąsiedztwie apartamentu prezydenckiego.

Gdzieś w głowie zaczęło mi trybić. Doszło do tego skojarzenie z warszawską Molestą, zespołem który zawsze podziwiałem przede wszystkim za drogę, jaką udało się chłopakom przejść - ze stołecznych ulic, na pozycję arcylegend polskiej sceny.

Tak narodzili się Piotrek i Marcin, bohaterowie mojej książki. Obaj z tym samym, prostym celem - sukcesem. Zderzyli się pod wejściem do hotelu i poszli sobie w swoje strony. A wraz z nimi moja twórczość.

Zasadnicza koncepcja nie zmieniła się praktycznie od początku do końca. Jakieś ćwierć książki napisałem bez jakiegokolwiek planu, tworząc tak jak mi się w danej chwili wydawało za słuszne. Dopiero później zapisałem sobie kim są bohaterowie, co robili do tej pory i co im się przydarzy na stronach "Dwóch świątyń".

Tworzyłem niezmiernie chaotycznie, czasem wypluwając po kilka stron na dzień, a czasem nie pamiętając o książce przez pół roku. Nie muszę chyba wspominać o tym, że przynajmniej kilka razy zamierzałem wyrzucić to do kosza i zająć się czymś innym. Tak jak to bywało z innymi projektami, które rzucałem przed ich ukończeniem.

Zabawne, że książkę pisałem, mimo wszystko, non stop. Ile to zdań wymyśliłem w autobusie wlokącym się ze Rzgowa do Łodzi? Ile dyskusji między bohaterami odbyło się przy odkurzaniu podłogi sklepu? Ile razy Dominika mówiła z pretensją "Znowu nie słuchasz co do ciebie mówię!". Pretensją słuszną - nie słuchałem. Układałem w głowie "Dwie świątynie".

Pewnie układałbym do dziś, gdyby nie trzęsienie ziemi o niespotykanej skali. Przez bezpośrednich świadków wydarzenia zostało ono nazwane Jakub. W chwili kiedy to pisze, to niesamowite zjawisko śpi z mamą za ścianą, a w chwili kiedy się dowiedziałem, że pojawi się na świecie - zacząłem pisać naprawdę.

Od lipca do listopada dociągnąłem "Dwie świątynie" do końca. Od początku zamierzałem napisać ją później "jeszcze raz", redagując tekst i zmieniając czasem słowa, czasem zdania, a czasem całe akapity. Na przykład spacer Piotrka przez całą Łódź napisałem w 90% od nowa. Ten proces trwał praktycznie od ukończenia książki do narodzin Kuby. Już nie pamiętam czy udało mi się ją dokończyć przed 5 kwietnia, czy po, tamten czas mam bardzo zamazany w pamięci, poza wydarzeniami bezpośrednio związanymi ze Śledzikiem.

Poszło do wydawnictw. Zgłosiło się Novae Res. Zgodziłem się. Podpisałem umowę i dziś możecie sięgnąć po "Dwie świątynie", poznać tę historię, którą wymyśliłem i opisałem.

Nie zliczę godzin spędzonych przy pracy nad tą książką. Głównie dlatego, że nie liczyłem ich, jak zresztą zawsze robię, kiedy piszę. Ten czas po prostu przepłynął i cieszę się, że spożytkowałem go w ten sposób. To prawie najprzyjemniejsza praca jaką wykonywałem w życiu. W kwietniu zdetronizował ją Kubi :).

Na kartki tej powieści przelałem sporo hip-hopu (chociaż dużo mniej niż planowałem), sporo inspiracji w hip-hopie znalazłem. Uprzedzę jednak Wasze pytania, czy hip-hopu słuchałem podczas pisania "Dwóch świątyń". Prawie wcale. W ogóle nie słucham go jak piszę. Nie mogę się skupić jednocześnie na słuchaniu i pisaniu. Potrzebuję czegoś co mnie odizoluje od świata zewnętrznego, więc najczęściej wpadałem w dobry rytm dzięki drum n' bass.

Pisałem głównie wieczorami, chociaż kilka sesji porannych też mi się zdarzyło. Ale od rana nie potrafię skupić się tak dobrze jak nocą. Mam wrażenie, że cały czas dzwoni mi domofon albo telefon.

Dobra, dość moich tłumaczeń. Teraz Wasza kolej. Sięgnijcie, proszę, po moją książkę, przeczytajcie ją i wyciągnijcie z niej to co uznacie za warte uwagi. Nie wierzę, że odbierzecie ją tak samo jak ja. Myślę nawet, że w dużej ilości miejsc "odlecicie" od mojej koncepcji. I dobrze. Spójrzcie na te dwa wycinki życiorysów tak jak uznacie za słuszne.

Jedyne co mogę Wam zasugerować, to to abyście nie oceniali chłopaków pochopnie. Najlepiej w ogóle nie oceniajcie. Obserwujcie, ale nie osądzajcie. Czy jakakolwiek ocena może być realnie wymierna? Czy na pewno zawsze rozumiemy wszystkie motywy? Potrafimy spojrzeć na sprawę cudzymi oczami?

Moim zdaniem nie.

Do zobaczenia na ulicach, w parkach i w miejscówkach Łodzi. Trzeciej bohaterki "Dwóch świątyń". Może nawet głównej?

A co do mnie...

...pozostaje mi tylko wyruszyć w podróż :).

2 komentarze:

  1. Wczoraj wieczorem skończyłam lekturę książki i cóż, WOW :). Dwa lata temu zakochałam się w Łodzi i gdy mój prywatny przewodnik wycieczek się wykuruje, to idziemy na spacer śladami bohaterów :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo się cieszę, że książka przypadła do gustu! Dziękuję za ciekawą recenzję :). A spacer polecam, bo nieprzypadkowo wybierałem miejsca, do których nie zagląda się codziennie!

    OdpowiedzUsuń