sobota, 14 kwietnia 2018

Co?

Soczyste światło chylącego się powoli ku zachodowi słońca odbijało się od białych ścian lokalu, w którym sączyłem New England IPA przerzucając powoli kolejne strony książki geniusza pióra z Meksyku. Knajpa trąciła nieco współczesnym, pretensjonalnym fermentem hipsteryzmu, z tymi wielgachnymi, nagimi żarówkami i otynkowanym murem na światłach, ale z przyjemnością zdecydowałem się na ten lokal bo: dobrze widziałem litery na stronach powieści i wszechobecna, ciepła biel, podkreślona ciemnymi akcentami, znakomicie komponowała się z kolorem piwa, na które miałem dziś ochotę. A warto Wam wiedzieć, że bez wielkiego trudu znajdziecie w dobrych sklepach takie, które wyglądem przypomina sok pomarańczowy, pachnie owocami, smakuje owocami, a nie ma w składzie ani cholernego grama owocu.


- Stałeś się ostatnio zaskakująco snobistyczny w niektórych kwestiach - powiedziała, nieco mnie zaskakując. Odwróciłem się, założywszy uprzednio zakładkę, czyli moją nieśmiertelną czwórkę kier z żenująco brzydkiej talii dołączonej do schewppes'a. Te karty musiałem dostać jeszcze w czasach, kiedy praktykowałem sesje deliberacji przy zapachu jałowca i gorzkim posmaku tonic'u. Czyli naprawdę dawno temu.

Poza tym karta, oprócz tego, że starta i brudna, jest już przedarta na pół, za sprawą małego człowieczka z ogromną mocą destrukcyjno - rewolucyjną.

 Spojrzałem na jej dzisiejszą aparycję i, muszę przyznać, znów zostałem zaskoczony (który to już raz?). Wyglądała obezwładniająco zwyczajnie. Jej blada skóra zdawała się nie czerpać żadnych korzyści z szalejącego ostatnio na czystym nieboskłonie słońca, co dodawało jej bajecznego uroku naturalności i świeżości. Miała proste, brązowe okulary, kilka tonów ciemniejsze od koloru jej włosów. Jej oczy były zabawnie, szeroko rozstawione, przez co przypominała, hm - to zabrzmi strasznie naiwnie - króliczka.

- Hm? - przypomniała o swoim istnieniu łagodnym westchnieniem, jakby nie chcąc się narzucać, chociaż znając ją tak dobrze doskonale wiedziałem, że nie będzie w stanie wytrwać w tej anielskiej cierpliwości zbyt długo.
- Odkąd zacząłem uczyć się wyłuskiwania detali, stałem się jeszcze bardziej przeświadczony o fakcie, że znam się na wszystkim najlepiej na świecie. Prawie jak Hemingway.

Roześmiała się dźwięcznie, właściwie tak samo jak zawsze. Może i potrafiła przybrać każdą pozę, jaką obecnie potrzebowała, ale jej głosu i śmiechu w żaden sposób nie dałoby się ani zmienić, ani podrobić.

- Nabrałeś sporo pewności siebie odkąd pierwszy raz się spotkaliśmy - powiedziała, siadając jednocześnie przy moim stoliku, dość blisko, zapewne całkiem świadomie starając się naruszyć moją - pardon za kolejny banał - podświadomą strefę intymną.
- Słońce, ty zdaje się wiesz najlepiej, że nie ma czegoś takiego jak "pewność siebie". To ma się zawsze. Może być co najwyżej "przeświadczenie o słuszności tego co się robi" - rzekłem zawile i pretensjonalnie, po czym poszedłem bez słowa wyjaśnienia do baru. Dla siebie po kolejne sophisticated ale, a dla niej po butelkę dobrze zmrożonej wódki.

Kiedy wróciłem do stolika z napojami, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nalała sobie kieliszek i szybko opróżniła, nie czekając na toast, ani moje przyzwolenie.

- Widzę, że postanowiłeś dzisiaj wieść prym w naszej konwersacji - powiedziała. - W takim razie, słucham, CO się robi?
- Się żyje.
- CO?
- Co, co?
- Molesta?
- Nie mieszajmy w to Włodiego. Chociaż właściwie należy do tych, którzy mają rację.
- Niespecjalnie odpowiada mi fakt, że w ten świetlisty, świeży klimat, jaki do tej pory stworzyłeś, wrzucasz zatęchłe, trudne w odbiorze męty polskiego rapu.

Westchnąłem ciężko, co ona skomentowała kolejną kolejką gorzały. Byłbym zapomniał - nie kosztowałem się dziś na żadne belveder'y. Raczyła się smirnoff'em i niech spróbuje zamarudzić, jak Boga kocham!

- Lubię czasem wrócić do tej niełatwej, polskiej klasyki, to raz. A dwa - wtręt był całkiem niezamierzony.
- Dobrze, już dobrze. Kontynuuj, bo za chwilę powiesz, że zgubiłeś przeze mnie wątek.
- Ależ kochana! - zawołałem. - Dzięki tobie ten wątek w ogóle złapałem!

Spojrzała na mnie wyczekująco, ale nic nie powiedziałem. Sięgnąłem tylko po kolejny łyk ale. To musiało ją jednocześnie rozzłościć i zaciekawić. Słońce powoli zachodziło i pomarańcz zmieniał się powoli w grapefruit.

- Więc już nie martwisz się tak nimi? - spytała z lekką nutką zdenerwowania.
- Jakimi "nimi"? - odparłem spokojnie.
- Ty już dobrze wiesz - broniła się twardo.
- Przed Ewą, Maryną, Marysią czy Natalią? Och, litości! Jak długo miałbym szukać ich w pościeli, w której nigdy nie były i nigdy nie będą?

Zagwizdała cicho.

- Mówiłeś coś, że "Zielone wzgórza Afryki" są mało literackie, ale mimo tego sam jesteś dziś wyjątkowo literacki. Aż mnie trochę mdli.

Roześmiałem się.

- Nie umiałem do tej pory jednej rzeczy. Zresztą - don't give a fuck - nadal jej nie umiem w pełni. Nigdy nie umiałem kupić towaru, a później go sprzedać.
- Chcesz mi powiedzieć, że dopiero teraz odnajdujesz się w handlu? - zapytała naiwnie, choć wiedziałem, że jest to całkiem świadomy, złośliwy przytyk.
- Chcę powiedzieć, że dopiero teraz rozumiem, że satysfakcję daje tylko cały proces. Dopiero teraz wiem, dlaczego miałem pójść na spacer z Ewą, nie boczyć się na niedostępną Martynę, zagrać w otwarte karty i...
- I co? I co? - wybuchnęła, trzęsiona niecierpliwością. Posłałem jej spojrzenie podkreślone uniesionymi brwiami.
- I dzisiaj zastanawiam się, czy nie byłoby tak, że gdyby Natalia zostawiła Marcina dla mnie, to nie urodziłyby nam się z tego głupie dzieci.
- Skąd taki wniosek? - spytała, tym razem wyraźnie zaciekawiona.
- A bo ja wiem? Może stąd, że to co było między nami było tak silne, tak jasne i tak klarowne, że nic dobrego z tego by nie wyszło. Piękniejszy jest zachód słońca na czystym niebie czy w akompaniamencie poszarpanych chmur?

Nie odpowiedziała nic, tylko kiwała z uznaniem głową, jednocześnie pijąc dwie kolejki, jedna po drugiej.

- Chciałbym umieć zbudować dom - rzekłem z nutką nostalgii.
- Chcesz iść na budownictwo? - zapytała już całkowicie pogrążając się w żenadzie. Tak to jest, że im bardziej nas ktoś zainteresuje i wyda nam się w jakiś sposób... lepszy od nas, tym bardziej będziemy przed nim pajacować, na siłę udając, że również umiemy błyszczeć. Łatwo zapomnieć, że świeca pali się najdostojniej tylko wtedy, gdy żaden podmuch nie mąci jej płomienia.
- Chciałbym umieć tę najprostszą ścieżkę, która pozwala budować bez planu, wtedy kiedy dom okaże się za mały, która pozwala pracować mocniej, kiedy obecne środki okażą się niewystarczające i która pozwala kochać najmocniej, gdy chce się oddać jak najwięcej siebie.
- Chcesz powiedzieć, że najlepszą drogą jest ta, w której potrzeba rodzi reakcję? - spytała, wreszcie rozsądnie. Aż pstryknąłem palcami.
- Co rodzi emocje? Co wyzwala energię? Brak, niedobór. Tęsknota. Czy to nie obrzydliwe, że miłość najczęściej ma źródło w tęsknocie?

Pokiwała głową i wychyliła kolejny kieliszek. Jej oczy stawały się coraz bardziej szkliste, coraz bardziej króliczkowate i coraz bardziej proszące się o atencję. A ja jestem, psiakrew, czuły na takie gierki, aż mi wstyd przed samym sobą.

- Może pójdziemy się przejść? Przewietrzenie dobrze ci zrobi... - spytałem z troską. Zdjęła na chwilę okulary, uśmiechnęła się dość głupkowato i pokiwała głową. Wydawała się zmieszana moją propozycją, tak jakby każdy uprzejmy gest byłby czymś zaskakującym.
- Dobrze - odparła spokojnie. Odetchnęła ciężko i założyła okulary. Widziałem, że mimo szkieł miała już problem z wyostrzeniem mojej twarzy. - Odpowiedz mi tylko na jeszcze jedno pytanie, zanim pójdziemy... - powiedziała, dość niewyraźnie i nieco bełkotliwie.
- Tak? - spytałem.
- Co teraz?

Westchnąłem.

- Teraz? Teraz pora przejrzeć fundamenty. Pora wysprzątać stajnie i pobielić mury domu. Pora pogłębić studnię, bo woda z niej będzie poić coraz więcej z nas.

Zdjęcie zostało przeze mnie pożyczone stąd: https://www.louisemead.co.uk/products/large-canvas-art-print-teal-orange-canvas-picture-large-turquoise-orange-sunset-abstract-impressionist-canvas-print-wall-art-picture

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz