niedziela, 19 czerwca 2016

Zrób sobie prezent

Udając, że nie pamiętam o tym ni chu chu (chociaż wszyscy wiedzą, że do terminów ważnych wydarzeń mam pamięć w zasadzie niezawodną) przyjąłem ze zdziwieniem sms od mbanku, że już w sobotę będę za stary na ich konto dla młodych i muszę do nich zajrzeć w celu ogarnięcia konta dla wyrośniętych dzieci, czyli wszystkich szanownych ludzi powyżej 26 roku życia.

Boże, jakie długie zdanie wstępu. Ale ja lubię rozpędzać się powoli.

Co miałem zrobić, pojechałem do tego mbanku. Najgorsze jest to, że piszę Wam, że nie zapominam, a jednak zapomniałem i gnałem w czwartek, na ostatnią chwilę. Może zapomniałem ze względu na wiek? Na miejscu zdenerwowałem się, bo musiałem długo czekać i wiedziałem, że nie zdążę na pierwszą połowę Anglia - Walia. Tak, zapłaciłem Solorzowi stówkę, bo jestem uzależniony od futbolu. I tak, pretensje mogę mieć tylko do siebie.

Nerwy, wydawanie stówy na taką bzdurę jak transmisje i przyznawanie się do winy (publicznie!), to na bank kwestia wieku!

Doczekałem się. Wziął mnie do pokoju pan (ze względu na wiek nie brzmi to niebezpiecznie) i zachęcił, żeby usiąść. Zerknąłem PRZYPADKIEM na jego name-tag... eee... wizytówkę przypiętą do marynarki. Oooo. Zastępca dyrektora. Traktują mnie poważnie. Ale zastępcę może obsługiwać tylko zastępca, prawda?

Muszę przyznać, że ogarnął misję, łechtając moje ego, dając mi konto z PLUS w nazwie. Rozumiecie, mam za darmo bankomaty everywhere i wpływy na tyle duże, żeby nie płacić za konto ani złotówki! Dorobiłem się. Z wiekiem.

Ciach. Ciach. Ciach.

Wstałem sobie dziś (a w zasadzie wczoraj, ale brzmi efektowniej) i pomyślałem - MAM URODZINY, ALE FAJNIE. Wiedziałem, że:

a) to będzie fajny dzień, bo każdy będzie robił to co ja sobie zażyczę.
b) dostanę prezenty, co jest super fajne.
c) napiję się piwa, obejrzę mecze i zrobię jeszcze coś innego i Dominika jeszcze się będzie uśmiechać, bo to 'w końcu Twój dzień!'

I było fajnie. Wskoczyłem w czas, kiedy najbliższe bilety ulgowe dostanę za minimum 40 lat, ale i tak było fajnie. Latali wokół mnie jak służba. Syn był grzeczny. Dominika nie (ale to na plus, gdyby młodsi czytelnicy nie wiedzieli). Szwagier spragniony piwa (udam, że tylko dziś). Siostra i Teściówka chętne do zajęcia się Kubą ("oglądaj sobie, spoko!"). Dostałem na prezent 11 wybornych piw. Obejrzałem mecze, poczytałem książkę, a teraz siedzę sobie i piszę bez wyrzutów sumienia.

Fajnie jest być dużym!

Ciach. Ciach. Ciach.

Egoista ze mnie, co? Egoista i egocentryk, dodam. Pazera, menda i niewdzięcznik. Myśl sobie dalej tak. I proś swojego boga, jakkolwiek go zwiesz, żeby:

a) zabrał mnie to co mam
b) oddał Tobie.

Ja padam na kolana przed moim i nie przestaję dziękować. Bez ściemy - ze łzami w oczach.

Gdybym mógł cofnąć czas pewnie nic bym nie zmienił,
26 lat chodzę sam po tej ziemi.

Tak nawijał Gural w 2008 (2005? data nawijki, czy premiery ważniejsza?). Miałem ten kawałek mega długo na dzwonku w telefonie. Kojarzy mi się doskonale, a najbardziej z czerwonym escortem, gnającym w niedzielne popołudnie przez Łódź, ku stolicy chilloutu - Wągrom.

Słucham go właśnie teraz. I innych jemu podobnych, z tamtych cudownych dni.

Ile węzłów wtedy się zawiązało, ile się rozwiązało, ile motyli zatrzepotało, żeby dziś wywołać trzęsienie ziemi - nie pomnę. Ale szybko zleciało i to 8 lat od wtedy i te 26 od początku.

Wszystko co mam dziś, WSZYSTKO co dziś cieszyło mnie, w moje urodziny, było moim najlepszym prezentem. Zrobiłem go sobie sam, jak prawdziwy egoista.

Po kolei:

1. Zawsze pierwsza i najpierwsza Dominika. Znalazłem Cię gdzieś na świecie, a potem zabrałem na piwo i rozmowę, które trwają do dziś. Było cudownie, później beznadziejnie, wręcz tragicznie, było zawsze pod wiatr i zawsze pod górę, a dziś jest nadal pod wiatr i pod górę, ale mamy przeciwko temu odpowiedź. Czworo rąk to już wiatr na sztorm. Prawie Cię straciłem, ale dzięki temu czuję, że wciąż prawie Cię mam, dzięki czemu mogę Cię co dzień na nowo zdobywać. Tylko dzięki temu wiem, że może to trwać, aż po wieczność. Nie wyrzucam. Naprawiam.

2. Kuba. Po prostu. Chociaż jesteś naszym dziełem, dziękuję Ci Synu, że jesteś.

3. Rodzice. Nie było Was dziś u mnie i wiele razy kiedy Was potrzebowałem, chociaż koniec końców dałem sobie radę. Za to byliście ZAWSZE, kiedy rady bym sobie bez Was nie dał. Dlatego "tylko" sms i "tylko" telefon są dla mnie AŻ. Bo to znaczy, że wciąż Was mam. A nigdy nie wiem kiedy będzie nie "dziś", a "ZAWSZE".

4. Przyjaciele. Żadnego z Was nie lubię. Denerwujecie mnie po równo, każdy na swój sposób. Jeden, bo jest sobą i mnie to drażni, bo go nie zmienię. Drugi z tego samego powodu, co poprzedni. A trzeci, bo - patrz punkt pierwszy. No i jeszcze okazuje się, że gdzieś z tyłu chowa się czwarty. Niby nikt, ale raz na, bez mała, siedem lat, potrafi dać niezłego kopa. Dziękuję Wam, głąby!

5. Muzyka. Znalazłem ją sobie sam, poznałem ją sam i rozumiem ją, na swój sposób, chyba tylko ja jeden na świecie. Dla jednych pesymistyczna i głupia, dla innych w ogóle nie muzyka, a dla reszty - zabawka, która fajnie brzęczy w uszach. Bez rapu byłbym nikim. A wolę być w tym świecie sam, niż być nikim. Zresztą... są takie chwile w których będziesz sam, nieważne ile naokoło ludzi.
PS Ciekawe ilu z Was klika w te linki, które namiętnie wklejam i słucha całości tego co wrzucam? Ja sam?

6. Literatura. Zmieściłaś każdego, od Mareczka i J.R.R.'a, przez Lema, Orwella, Bułhakowa czy Dostojewskiego, po Rowling, Milne'a, Sienkiewicza i Bóg wie kogo jeszcze. Dobrej książki nigdy mi za wiele. Miernej, jeśli szczerej, zresztą też nie. Szanuję wszystkich Twoich synów. Proszę uszanuj też mnie.

No właśnie. OFICJALNIE (nieco między wierszami, ale przy okazji sprawdzę, jak uważnie mnie czytacie). Przy współpracy z Novae Res wydaję swoją debiutancką powieść "Dwie świątynie". Premiera - gdzieś na przełomie października i listopada.

7. Sport. Ukończone maratony. Mistrzostwa Widzewa, Polaków, nie-Polaków, ale faworytów, cudowne rozgrywki, wielkie emocje i jeszcze większe rozczarowania. Tak jak bez rapu byłbym nikim, bez literatury nie miałbym co robić, tak bez sportu byłbym pusty i nie miał ani procenta obecnego charakteru.

Ciach. Ciach. Ciach.

Wyszło mi podsumowanie życia, a miało być podsumowanie prezentu. Ale co mam zrobić, skoro życie jest dla mnie najlepszym prezentem? Największy skarb na prawdę dostajemy za friko.

A co dostałem?

Póki co - kilkanaście piwek, koszulkę która bardzo mi się podoba, lot paralotnią (aaaaaaa, boję się!), a jutro (dziś :)) pewnie kasę i tyle.

Vanitas et vanitatum et omnia vanitas.

Miłego dnia.

niedziela, 5 czerwca 2016

Wsiąkam

Chociaż była 4 nad ranem, dopijałem kawę, samotnie trwając przy stoliku i gapiąc się w ocean. Fale migotały złocistymi płatkami, odbijając błyski iskier z ogniska, nieustannie podtrzymywanego przez grupę zdeterminowanych nastolatków. Cudownie było patrzeć na nich, nagich wobec siebie, nieskrępowanych ani jedną fałszywą nutą cierpienia. Pili, rozmawiali, krzyczeli. Co jakiś czas uciekali w mrok nabrzeża dać upust swoim tak wyraźnym skrajnościom. Biegli do cienia przybić stempel miłości, albo wbić nóż nienawiści. Umieli jeszcze żyć tym tak mocno, że nic na świecie nie rosło większe, od tych uczuć pielęgnowanych w ich sercach.

Chłodny, o tej porze, wiatr niósł ze sobą słono-słodki zapach zakwitłego morza i przegnitego drewna prosto z majaczącej w oddali uśpionej mariny.

https://mishahillier.com/
Kawa była przepyszna, ognisko trzaskało, a tysięczna latynoska, która mogłaby zostać kobietą mojego życia, dawno spała w objęciach innego typka, wciąż jednak mając smak moich ust na swoim podniebieniu. Wybacz, Słońce, niby mogę, ale jednak dalej od pocałunku nie odważę się zawędrować. Wybacz, Słońce, nie mogę, ale jednak odważam się na pocałunki.

Kofeina nie mogła zmyć przyjemnej pajęczyny, która kładła się na moich oczach, gdy gapiłem się w ognisko. Chociaż tkwiłem daleko od Ojczyzny, na Karaibach, widziałem w tych płomieniach wieczory z Karkonoszy, Bieszczadów, Niskiego, Tresty czy Jastrzębiej. Równie długie, równie nostalgiczne i równie ulotne.

Gitara smęciła w tle, jak zawsze gdy gdzieś w pobliżu tlił się ogień. Zachciało mi się usiąść z Tobą w Kredensie i, po znakomitej Alla Bascaioli z oliwą peperoncino, wypić o dwa kieliszki wina za dużo. Zwyczajnie tęskniłem. Nie ma podróży bez tęsknoty, bo żeby podróżować trzeba dokądś wyjść i chcieć dokądś wrócić. Donikąd można tylko błądzić.


Ostatnia kropla kawy wsiąkła w moją, wysuszoną alkoholem, tytoniem i wiatrem, wargę. Zerknąłem na zegarek. 4.17. Rozejrzałem się po nigdy nie pustoszejącej knajpce. Wciąż kręciło się tu sporo ludzi. Napotkałem spojrzenie młodego, ciemnoskórego mężczyzny, trzymającego w długich palcach szklankę z rumem. Uniósł brwi, jakby był zaskoczony faktem, że widzi mnie akurat teraz i akurat tu.

Sam mimowolnie też uniosłem brwi. Skąd ja się tu wziąłem? Na dalekiej Kubie, z filiżanką bez kawy przy stoliku, pachnącego perfumami migdałowookiej bogini, a jednocześnie tęskniący za zapachem Twoich włosów, śmiechem naszego syna i smakiem swojskiej jajecznicy na śniadanie...

Człowiek pełen paradoksów. Wypiętrzony przez skrajności niczym Himalaje. Wsiąkający we wszystko czego się tknie niczym tsunami w kilometry wybrzeża Filipin.

Mam kilka swoich koników i żaden się nie znudził.

Zaczęło się od łażenia po Łodzi. I pisania. Z tego wykiełkowała pierwsza książka. Za nią poszły spacery po mieście z mniej lub bardziej sympatycznymi gośćmi. Kupiłem sobie na nie czas, rezygnując z etatu bez wyrzutów sumienia. Blogowanie było wypadkową obu, dzięki czemu stanowiło świetnie uzupełniającą całość, synergiczną wartość. Im więcej pokazywałem kamienic, im więcej słów stukałem w klawiaturę, tym dalej spędzałem coraz dłuższe urlopy. Raz samemu, raz z Kubą (nomen omen), raz z Tobą, a najczęściej we troje.


Równie mocno co spacery i Ciebie kocham dolce far niente. Palący alkohol wieczorem, mocna kawa na śniadanie, literatura strona po stronie i sto tysięcy zachodów Słońca, w które chcę się gapić. Umiesz, Skarbie, wybaczać jak nikt inny, więc kradzież tych kilkuset spojrzeń obcych kobiet już dawno wybaczyłaś. Biegam w rytm nieśpiesznych werbli i Bóg wie ile to już kilometrów, ile to maratonów?

Machnąłem na barmana, pokazując gestem, że łyknąłbym jeszcze szklaneczkę rumu, którego notabene nie lubię. Ouzo też nie lubię poza Grecją. Tylko porto wchodzi mi wszędzie. Senność zaczynała wygrywać i z kawą i z moją, latami trenowaną, odpornością na zasypianie przed świtem.

Umoczyłem usta w przyjemnie palącym rumie. Kiedy rówieśnicy wciąż miotali się między paraliżującym paradoksem wyboru, a późnym rodzicielstwem ja miałem wysiłek daleko za sobą. Pot wsiąkł w ziemię z której wyrosły cudowne kwiaty. Warto było odpuścić przedwczoraj, popracować wczoraj, żeby lenić się dziś i mieć do czego wrócić jutro.

Chcąc nie chcąc, nawet pragnąc Bóg wie jak bardzo wolności, żeby gdzieś dojść trzeba iść, w gruncie rzeczy, po sznurku. Stawiać cegła po cegle, od fundamentów, aż po sam sufit. I budować jeden piękny dom, zamiast kilkunastu szop (chociaż każda w innym, unikatowym stylu!).

I kiedy położysz ostatnią dachówkę, będziesz mógł popatrzeć na rozgwieżdżone niebo ze swojego pokoju na poddaszu, o którym zawsze marzyłeś. Napijesz się kawy o 4 rano w nadbrzeżnej knajpce na Kubie. Wbiegniesz na metę piątego, dziesiątego, aż wreszcie setnego maratonu.


Po prostu pracuj, pracuj, pracuj. Nie ma innej kolejności, tylko trud i triumf.

Wypiłem resztę rumu jednym haustem. Rzuciłem banknot na ladę i wyszedłem z knajpy. A co było dalej? Nie wiem. Napiszę Wam kiedy dopracuję się tej kawy na Kubie.